Mohery z lemingami, platfusy z pisiorami. Warszawa z resztą Polski. Szkoła ze szkołą, klasa z klasą. Młodzi ze starymi. Psiarze z kociarzami. Każdy powód jest dobry, żeby się nienawidzić. Animozje polskie nie mają granic. Ani końca
Wszyscy wiedzą, że mohery to straszne pisiory. Zacofane, niewychodzące z kruchty, cierpiące na zbiorową paranoję i manię prześladowczą. Wierzą w kreacjonizm i zamach smoleński. Chcą przywrócenia kary śmierci, by skazywać na nią homoseksualistów oraz lewaków. Z kolei lemingi to ohydne platfusy. Mają skłonność do zdrady i absolutną niezdolność do samodzielnego wysnuwania logicznych wniosków bez pomocy SMS-ów od szefa i bez przeglądania „Newsweeka”. Chodzi im tylko o pełny brzuch i seks. Aby to osiągnąć, sprzedadzą matkę i ojczyznę UE.
Podział polityczny, spór o kształt Polski, jej rozwój i politykę zagraniczną skanalizował się w prostym podziale – my i oni. Toczonym według pierwotnych zasad: zatłuc wroga na śmierć. Nie słuchać, co oni tam plotą, bo nie mają nic mądrego do powiedzenia. Poza tym kłamią, bo to nie ludzie tacy jak my.
– Wbudowana w ludzką naturę i psychikę skłonność do upraszczania świata działa w ten sposób, że kiedy w przeciwniku widzimy zło, szatana i zabójcę białej rasy, to swoim – zbiorowo – przypisujemy same zalety – tłumaczy dr Tomasz Baran, wykładowca w Katedrze Psychologii Osobowości UW. Bo jeśli należymy do jakiejś konkretnej grupy, to musi się ona składać ze wspaniałych osób, bo przecież my jesteśmy mądrzy i dobrzy. Dlatego jeśli bliżej nam do obozu konserwatywnego, postrzegamy siebie jako człowieka ideowego, honorowego, hołdującego wartościom, rozsądnego, patriotycznego, rodzinnego. Bezkompromisowego, ale zarazem skłonnego do poświęceń. Z kolei jeśli nam bliżej do liberalnego centrum, lubimy uważać się za osoby otwarte na świat i nowoczesne, myślące racjonalnie i niepoddające się tanim emocjom. Cenimy spokój i przewidywalność, uważamy, że jesteśmy inteligentni i pracowici. Dumą napełnia nas to, że z większością ludzi na całym świecie potrafimy się dogadać (z wyjątkiem „tamtych”, rzecz jasna).
Ale to nie wszystko. Prof. Wojciech Pawlik, socjolog z UW, mówi, że w polityce można wyróżnić dwie podstawowe postawy etyczne. Jedni kierują się głównie zasadami, drudzy wyznają etykę odpowiedzialności, co oznacza, że bardziej od ideałów liczą się skutki. Używając języka ulicy, możemy powiedzieć, że my jesteśmy realistami, a tamtych należy zaliczyć do oszołomów. Albo na odwrót: my to ideowcy, a tamci sprzedawczyki.
Człowiek to zwierzę społeczne, musi się identyfikować z jakąś grupą. To mu zapewnia dobre samopoczucie. Bycie z takimi jak on ma podbechtać poczucie wartości, poprawić bezpieczeństwo. Daje i oczekuje, że „nasi” odwdzięczą mu się tym samym. Dlatego swoim – jeśli tylko mamy dobra do rozdzielenia – przyznajemy więcej, niż wynikałoby to np. z przepisów prawa. Pieniędzy z dotacji unijnych, posad, zaszczytów. Wrogowie powiedzą, że to korupcja i nepotyzm. A my mamy poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Jak powiedział kiedyś jeden z prominentnych polityków PSL: „Rodzinie trzeba pomagać”. Kumplom i znajomym królika również. Przeciwników za to samo wysyłamy do więzienia.

Krzyżacy zawinili

To, że żremy się o politykę – ojciec z synem, synowa z teściową – jednak nam nie wystarcza. Należy – jeśli tylko się da – do kłótni zaangażować całe miasta. Przemyśl zamieszkują faszyści, bo wygrywa tam PiS. Brunatne jest też Podkarpacie (z tego samego powodu). Platformerska jest z kolei Warszawa, ale to nic dziwnego, bo tam zamiast konserwatywnych warszawiaków z dziada pradziada głosują głównie ogłupiałe słoiki.
To najnowsze podziały. Inne sięgają czasem kilka stuleci wstecz, co w niczym ich nie osłabia. Ba, dzięki patynie czasu stają się coraz silniejsze. Jak na przykład święta wojna między Bydgoszczą i Toruniem. Ten ostatni, któremu początek dali w 1230 r. Krzyżacy, miał z tego tytułu mnóstwo przywilejów. Z kolei Bydgoszcz, która – jak pisze Wojciech Gatz w artykule „Toruń – Bydgoszcz, historia konfliktu” – prawa miejskie uzyskała później. A jako że była grodem przygranicznym, mającym strzec państwa polskiego przed najazdami zakonu – od swojego zarania była skierowana przeciwko Toruniowi. Zaczęła się między tymi miastami rywalizacja w tak newralgicznej dziedzinie jak handel. I tak się toczy do dziś. Torunianie-Krzyżacy z Bydgoszczanami-Tyfusami (od szpitala zakaźnego zlokalizowanego nad Brdą) nie lubią się i nie mogą dogadać. Wypominają sobie krzywdy – te prawdziwe i urojone. O tym, jak to za komuny władza tępiła inteligencki Toruń i lansowała proletariacką Bydgoszcz. Nie pomogło utworzenie woj. kujawsko-pomorskiego z koncepcją dwóch stolic – zwycięzca może być tylko jeden. Najnowszy pomysł – stworzenia aglomeracji bydgosko-toruńskiej – na nowo rozpalił ogniska we wrogich obozach. Więc na forach internetowych wrze.
Podobnych par złączonych w bolesnym, acz nierozerwalnym klinczu jest więcej. Weźmy Kielce z Radomiem, Olsztyn z Elblągiem, Białystok z Łomżą. Wszyscy uczestnicy tej lokalnej polsko-polskiej wojenki mają dobre wytłumaczenie na wzajemną niechęć. Bo niby o co się kłóci Słupsk z Koszalinem – oba miasta kilkakrotnie przechodziły z rąk do rąk, oba w granicach Polski znalazły się po 1945 r. Jednak z jakichś powodów ówczesnym władzom bliższy był Kołobrzeg, do którego szła większość inwestycji i środków finansowych. Otwarta wojna zaczęła się 6 lipca 1950 r., kiedy powstało woj. koszalińskie. Aby załagodzić konflikt, w 1975 r. utworzono maleńkie woj. słupskie. Jeden z internautów tak to wspomina: „U nich Komitet Wojewódzki PZPR, w Słupsku tylko miejski. Do Koszalina jeździło się po sprzęt elektroniczny, bo tam w sklepach był, a w Słupsku nie... Bo ONI byli województwem, a my (Słupsk) nie. Ale W 1975 skończyło się... Powstały mikroskopijne województwa i każdy poszedł w swoją stronę. Nareszcie i my, i oni mieliśmy SWOJEGO Pierwszego Sekretarza, Wojewodę, Przewodniczącego Rady Narodowej, Egzekutywę PZPR i własne problemy...”.
Dziś żadnego z tych województw nie ma – w 1998 r. po reformie administracyjnej powstało woj. zachodniopomorskie – ale konflikt trwa. – „Mamy Bałtyk, mamy Słupię, Koszalinek mamy w dupie” – piszą na murach ci ze Słupska. A koszalinianie do sieci wrzucają dowcipy: „W koszalińskiej katedrze spowiada się mężczyzna. Opisuje wszystkie swoje grzechy i na sam koniec stwierdza: »No i jest jeszcze jeden. Bo wie ksiądz, ja jestem ze Słupska i...«. W tym momencie ksiądz mu przerywa: »To nie jest grzech, synu. To wstyd«”.

Zaorać warsiafkę

No dobrze, jeśli już opowiadamy sobie dowcipy, to na zacytowanie zasługuje anegdotka, która wiele mówi o naszych sympatiach: warszawiak, poznaniak i Kaszub pojechali na wczasy do Egiptu. Gdy płynęli łódką, wyłowili z wody gliniany dzban z dziwną pieczęcią. A w nim był dżin, który poprosił ich, aby go wypuścili. W zamian spełni ich trzy życzenia – po jednym na łebka. Kaszub prosi: – Ja tak kocham Kaszuby. Niech zawsze woda w jeziorach będzie czysta, ryb będzie pod dostatkiem, a turyści niech będą porządni i bogaci. – Nudnawe życzenie, ale jak chcesz. Zrobione – mówi dżin. Warszawiak: – Wybuduj dookoła Warszawy ogromny mur, żeby odgrodzić moje miasto od reszty tego zacofanego kraju i żeby żadni wsiowi mi tu nie przyjeżdżali. – OK. Zrobione. Teraz ty – dżin zwraca się do poznaniaka. A ten prosi: – Powiedz mi coś więcej o tym murze. – Otacza całe miasto, jest betonowy, wysoki na kilometr i szeroki na trzy kilometry u podstawy. Mysz się nie prześlizgnie. Poznaniak: – Dobra. Nalej wody do pełna.
Bo może się poznaniak nie lubić z wszystkimi tymi, co mieszkają za rzeką Prosną – bo to Kongresówa (koniecznie wymawiana z pogardliwym prychnięciem), w której żyją haziaje (ludzie gorsi, bo uczeni na rosyjskich wzorcach). Może się Ślązak nienawidzić z mieszkańcem Zagłębia („Gorole do szole, a hanysy lina ciąć” – to wciąż aktualne hasło, oznaczające, że jeśli np. sosnowiczanin będzie uprzejmy wsiąść do windy, bytomianin z przyjemnością przetnie linę). Jednak wszyscy jak jeden mąż nienawidzą Warszawy. Tego, jak pisał o niej Stanisław Cat-Mackiewicz, małego żydowskiego miasteczka na granicy niemieckiej. Warsiafki – jak mówią o niej dziś w reszcie kraju, zarzucając miastu i jego mieszkańcom, że na resztę Polski patrzą z góry, nadymają się, są chamscy. Nikt ich nie lubi. – To prawda – przyznaje dr Tomasz Baran. – Ale większość chciałaby mieszkać i pracować w stolicy – śmieje się. Bo Warszawa postrzegana jest jako to „lepsze miasto”, w którym więcej można zarobić, łatwiej zrobić karierę. Gdzie skupia się życie intelektualne, gospodarcze, polityczne. Należy więc do tzw. grup aspiracyjnych, o których mówi się źle (żeby poprawić sobie samopoczucie: jeśli mnie tam nie ma, to znaczy, że są guzik warci) do czasu, aż się weń nie wejdzie. Podobnie bywa z politykami, artystyczną bohemą i różnymi „salonami”, na które tak lubimy narzekać.

Pod słowacką okupacją

Co ciekawe, jeśli tak bliżej się przyjrzeć lokalnym antagonizmom, większość – jak w przypadku Bydgoszczy i Torunia – ma początek w historii. I najczęściej biegnie po granicy byłych zaborów. Górny Śląsk od Zagłębia oddziela nie tylko rzeka Przemsza, lecz także fakt, że stolica regionu, Katowice, przez całe lata była niemiecka (do Polski włączono je w 1922 r.), a Sosnowiec z przyległościami po 1815 r. był częścią generał-gubernatorstwa. Po 1945 r. zdaniem Ślązaków byli oni dyskryminowani przez komunistyczne władze, traktowani jako Niemcy. Rządy w regionie, pieniądze i zaszczyty dostały się tym z Zagłębia. I jeszcze, że przez całe dziesięciolecia Śląsk był traktowany niczym kolonia: tylko się go eksploatowało, niczego w zamian nie dając. Tak samo jest z Poznaniem i „resztą świata”.
– Nasza historia – zabory, II wojna, przesiedlenia – sprawiła, że zróżnicowane kulturowo i pod każdym innym względem społeczeństwo się wymieszało. W takiej sytuacji konflikty są nieuchronne – ocenia prof. Jerzy Kochanowski, historyk z UW. I wylicza kolejne zantagonizowane pary. Gdynia i Gdańsk – rdzennie polscy mieszkańcy tej pierwszej uważają gdańszczan za potomków folksdojczy, tych, co mają dziadków z Wehrmachtu. Mieszkańcy Spisza, który podczas II wojny światowej był okupowany przez Słowację, to samo mówią o ludziach z Podhala – że Niemcy i kolaboranci. Podhalańczycy zazdroszczą spiszakom, że tamci „pod Słowakiem” mieli lżej niż oni „pod Germańcem”. Weźmy jeszcze Golub-Dobrzyń – niby jedno miasto, praktycznie od 72 lat, formalnie dekadę mniej. W rzeczywistości antagoniści. – Dobrze się dogadywały, kiedy leżały w różnych państwach – opowiada prof. Kochanowski (Drwęca, nad której dwoma brzegami leżą, była naturalną granicą pomiędzy zaborem rosyjskim i pruskim). Wtedy miały wspólny interes – przemyt, z którego żyły. Dziś została konkurencja i niechęć.
Te różne losy i doświadczenia przenoszą się także na grunt – żeby wrócić do początku tej opowieści – polityczny. Na przykład protestancka Wisła w Beskidzie Śląskim głosowała w wyborach 2011 r. na Platformę. Odległy o rzut beretem katolicki Szczyrk – na PiS. Albo gdy niemal cały wschód głosował na ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego, znalazła się enklawa – Białystok z okolicznymi miejscowościami. Tutaj liderem było ugrupowanie Donalda Tuska. W przeszłości te tereny należały bezpośrednio do Rosji, podczas gdy kawałek dalej było Królestwo Kongresowe.
Ale może być też tak, że te wszystkie historyczne zaszłości są tylko pretekstem. – Kiedyś w Kędzierzynie (kiedy jeszcze nie był połączony z Koźlem) centrum miasta walczyło z osiedlem Pogorzelec – opowiada Alek Paszko, który się w tym mieście urodził i wychował. Mówiło się, że kamieniem niezgody były różnice kulturowe: na Pogorzelcu osiedlono po wojnie repatriantów ze Wschodu, głównie ludność wiejską, która starała się zachować dawny styl życia i np. hodowała świnie na balkonach. – W rzeczywistości chodziło o to, żeby mieć okazję się pobić – śmieje się mężczyzna. – Tamci podrywali nasze dziewczyny, my chodziliśmy do nich na łowy. Ale kiedy do miasta przyjeżdżali chłopaki z Koźla, wspólnie łoiliśmy im skórę. Tak po prostu – dodaje.
Od dziesiątków lat skórę sobie wzajemnie łoją Abramka z Limanką. Dla niewtajemniczonych: chodzi o ulice w Łodzi – Abramowskiego i Limanowskiego. Pierwsza w większości za ŁKS, druga za Widzewem (choć niecała). Obie mają dość złą sławę, ale i tak się prześcigają, kto ma gorszą. Chłopaki z obydwu honorne i bitne, no i na murach znajdziesz, że „Abramka rządzi” albo że „Limanka górą”. Ludzie w całej Polsce się cieszą, oglądając w sieci zdjęcia z tej muralowej wojenki, z których mogą się dowiedzieć, kto parzy herbatę, używając do tego wody po gotowaniu pierogów, a kto w swojej rodzinie ma starozakonnych przodków.
Kibicowskie „kosy” i „zgody” to zresztą zbyt obszerna materia, aby ująć ją w tym zestawieniu. Zwłaszcza że zmieniają się szybciej niż pogoda, a sami fani futbolu się w tym gubią. W każdym razie autorka tego tekstu poległa wśród szczegółów, rozpadających się sojuszy i zawiązujących o świcie nowych. Ale żeby nie było, że się nie starała: Legia Warszawa jest „be” dla reszty kraju (z czego wyłamuje się Zagłębie Sosnowiec, być może ze względu na wspólną historię rozbiorową). Kiedy się wgłębić w wytłumaczenia zapisywane na kibicowskich stronach, wychodzi, że reszta sportowej Polski nie trawi Legii ze względu na jej pochodzenie. „Bo dawno temu Legia była klubem stricte wojskowym i brała z każdego klubu najlepszych zawodników. Także z Lecha, i to jest powód. Ogólnie to niewiele klubów trzyma z Legią” – pisze jeden z fanów poznańskich piłkarzy. Ale to samo można by powiedzieć o Górniku Zabrze, który z jakichś przedziwnych powodów związał się przymierzem z GKS, a wytoczył armaty przeciwko Ruchowi Chorzów. Wisła Kraków z Cracovią od lat się mordują – i to nie w przenośni. Arka z Lechią... Autorka wysiada z tego tematu, zostawiając go historii, aż się może kiedyś rozwiąże w trakcie Sądu Ostatecznego podczas końca świata. Wtedy na wynik, przynajmniej ma taką nadzieję, nie będą miały wpływu pieniądze. A w każdym razie nie aż tak ogromny.

Łysi z kudłatymi

Gdybym pisała ten tekst dwie dekady temu, obszerny rozdział poświęciłabym różnicom, jakie dzielą młodzież należącą do odrębnych grup kulturowych. Teraz takich podziałów nie ma. A jeśli są, to odnoszą się nie tyle do subkultur, co – znowuż – do polityki. Bo jeśli kiedyś było jasne, że hippis od git-człowieka różni się mniej więcej tym samym, czym punk od skina, dziś dużo trudniej wytyczyć te granice. Młodym się nie chce, chyba że – patrz punkt pierwszy – politycznie się określili. Bo jeśli tak, wszystko ma znaczenie (oprócz muzyki, która kiedyś określała przynależność grupową, dziś wszyscy słuchają wszystkiego, z nokturnami Chopina na czele).
Zacznijmy od góry: włosy. Długie noszą dziś emo (ale oni się nie liczą, bo i tak zapełniają psychiatryki z powodu anoreksji/bulimii/depresji), metale (na wyginięciu) oraz ludzie, którzy nie wierzą we fryzjera. Krótkie włosy to domena służb mundurowych (z wyjątkiem agentów specjalnych, z których każdy ma na imię Tomek). Na łyso noszą się wszyscy normalni, zwłaszcza ci z nadmiarem testosteronu. Ale chłopak w spodniach typu rurki już może być celem nie tylko niewybrednych uwag, lecz także paru ciosów. Bo albo jest gejem, a tych maczoseksualni Polacy wciąż nie lubią, albo swoim strojem demonstruje poparcie dla rządu Tuska.

Krzywda i agresja

Jakkolwiek by patrzeć, wszyscy patrzą na siebie wilkiem. A jednocześnie wszyscy czują się z różnych powodów skrzywdzeni przez tych drugich. Ateiści, bo większość Polaków skłania się w stronę Kościoła. Katolicy, bo czują się zdominowani przez liberalny przekaz faworyzujący związki homoseksualne i niechęć do religii. Prof. Wojciech Pawlik opowiada, że próbował zbadać zasadność tych nastrojów. – Żyjemy w stanie permanentnego niezrozumienia – mówi. – Każda grupa ma przeświadczenie, że zabrakło dla niej satysfakcjonującego miejsca na politycznej scenie.
Niewielu ma dostęp do massmedialnych kanałów, których zawartość jest sprawdzana przez dziesiątki tysięcy użytkowników. Ale dziś każdy może spróbować, każdy się postarać, aby swoją prawdę przeforsować na internetowych forach. Jak mówi dr Piotr Cichocki, antropolog internetu z Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej UW, sieć jest pod tym względem idealna. Można się wykrzyczeć bez strachu, że ktoś zapuka miotłą w podłogę, obnażyć swoje uczucia bez obawy, że sąsiad zza ściany przestanie się nam kłaniać. – Stąd można wynieść wrażenie, że na polskich forach internetowych jest tak wielki ładunek agresji – mówi. I zaraz dodaje, że faktycznie, gdyby porównać te negatywne emocje ze średnią światową, wyszlibyśmy na brutali. Jednak biorąc pod uwagę nasze historyczne doświadczenia (więc znów musimy wrócić do wojen i rozbiorów), nasza emocjonalność staje się bardziej zrozumiała.
Wszystko zresztą jest kwestią odniesienia. David Edwards, dziennikarz i etnograf, założył na początku XXI wieku internetowe forum dla afgańskich emigrantów. I był bardzo zdziwiony, kiedy się okazało, że ci ludzie są dalece bardziej agresywni niż syci internauci w zamożnych krajach. Że częściej się uciekają do gróźb fizycznej przemocy niż ci, którzy w razie zagrożenia głodem mogą przez telefon zamówić pizzę. A my? Jesteśmy gdzieś pośrodku. Chętnie miotamy internetowe strzały. Bezpieczni. Ale tylko na pozór. Cichocki opowiada o jednej z największych potyczek sieciowych w ostatnich czasach. Na nieistniejącym już forum Grono.net dyskusję prowadzili hoolsi z warszawskiego Grochowa. W dresiarski dyskurs wdarły się brudasy, czyli metale z okolic. Dzieciaki pochodzące z zamożnej średniej stołecznej klasy natrząsały się z inteligencji i muzycznych gustów chłopaków z robociarskich blokowisk. Szedł wirtualny pocisk na pocisk (nie mylić z amunicją). – Dorwałem go i stłukłem – oznajmił pewnego dnia jeden z grochowskich forumowiczów. – Bo jeśli się wam wydaje, że te wirtualne potyczki nie mają odniesienia do rzeczywistości, to się mylicie – zaznacza Cichocki. I ma rację. Coraz bardziej się radykalizujemy w sądach. I coraz nam bliżej do fizycznego starcia.

Jaką masz koszulkę

Zanim zaczniemy rozdzierać szaty nad podzielonym polskim społeczeństwem, jedna uwaga: dzielenie się i walkę mamy w genach. I nie tylko my, Polacy. Choć lubimy o sobie tak myśleć, wcale nie jesteśmy – także pod tym względem – wyjątkowi. Nieufność i wrogość wobec obcych jako ludzkość wynieśliśmy z czasów pierwotnych, kiedy plątaliśmy się po sawannie bez celu. Wtedy każdy obcy napotkany po drodze był śmiertelnym zagrożeniem. Chciał zabić nas i obłupić. Wczesne dostrzeżenie wroga – a mógł ciut inaczej wyglądać, inaczej się zachowywać – to była wprost kwestia życia. I tak nam zostało.
Opowiadamy o konieczności dialogu między kulturami, a na widok śniadego mężczyzny z plecakiem w metrze robi się nam słabo i postanawiamy jednak jechać dalej tramwajem. Nie potrzebujemy nawet szczególnych powodów, by kogoś postrzegać jako innego, a więc wroga. Dr Tomasz Baran, wykładowca w Katedrze Psychologii Osobowości UW, opowiada o eksperymencie, który w prosty sposób potwierdził zasadę kategoryzacji społecznej, czyli mówiąc prościej, tego, w jaki spontaniczny sposób ludzie organizują się w grupy. I co z tego wynika. – Wystarczy, aby przypadkowo zebrane osoby podzielić na dwie części i jednych ubrać w czerwone koszulki, a drugich w niebieskie. I już mamy drużyny, które łatwo skierować przeciw sobie. Bo jakoś tak się dzieje, że swoim będą chętnie przypisywać pozytywne cechy: inteligencję, zdolność do poświęceń, szczodrość, zaradność, patriotyzm etc. Przeciwników z kolei będą deprecjonować. Ba, będą skłonni ich dehumanizować, odmawiając wręcz prawa do zaliczania się do tego samego gatunku co oni – opowiada. Jedno z przebadanych przez antropologów plemion pierwotnych w Afryce określało siebie jako „prawdziwych ludzi”, a inne plemiona jako „małpy”. Hitlerowcy o Żydach mówili jako o wszach, karaluchach, szczurach. Jak my mówimy o swoich prawdziwych i wymyślonych wrogach? No i kto to jest? Bo może niekoniecznie ci, o których jeszcze przed chwilą tak myśleliśmy?

Postscriptum

Z braku miejsca nie zajęłam się wieloma poważnymi aspektami życia społecznego. Za co serdecznie przepraszam feministki i matki Polki, użytkowników samochodów produkcji japońskiej i Francuzów (z Niemcami precz!), wegetarian i mięsożerców oraz całą resztę. J...ć Wisłę!