Śledząc historię debaty na temat aborcji, można odnieść wrażenie, że życie dziecka i matki jest na ostatnim miejscu. Tak jest i teraz, gdy Trybunał Konstytucyjny zakwestionował dopuszczalność przerywania ciąży z powodu ciężkich i nieodwracalnych wad płodu. Podstawowe pytanie brzmi: czy zakaz doprowadzi do zmniejszenia liczby zabiegów? Bardzo wątpliwe – zwiększy raczej skalę podziemia aborcyjnego. Rodziny, od których państwo będzie oczekiwać czegoś ponad ich siły, znajdą się w dramatycznej sytuacji.
W 1936 r. brytyjski sąd rozstrzygał sprawę ginekologa Alecka Bourne’a, który przeprowadził zabieg przerwania ciąży u 14-letniej Milly Brown, ofiary brutalnego gwałtu zbiorowego, dokonanego przez gwardzistów królewskich. Pierwszy lekarz, który ją badał, stwierdził, że dziewczynka jest za młoda na macierzyństwo, a także zaznaczył, że jej macica nie jest dostatecznie wykształcona, by mogła urodzić bez narażenia zdrowia. Mimo to nie zgodził się przeprowadzić aborcji, bo nawet w takich przypadkach była ona wówczas zakazana. W pełni świadomie podjął się tego Aleck Bourne, uznając, że pomagając nastolatce, może doprowadzić do zmiany albo przynajmniej wznowienia dyskusji o przepisach dotyczących przerywania ciąży. Sam poinformował o zabiegu Scotland Yard i przyznał się do niego w sądzie. Obrońca ginekologa podkreślał w trakcie procesu, że stawką sprawy jest „wywalczenie nowego, humanitarnego sensu słów «życie matki»”. „Oskarżony uwolnił zdrowie Milly Brown od niebezpieczeństwa. Gdzie jednak przebiega granica między zdrowiem a życiem? Czy nie każde życie zależy od zdrowia? Czy zagrożenie zdrowia fizycznego lub psychicznego dziewczynki lub kobiety nie oznacza więc także ciężkiego zagrożenia jej życia?” – pytał retorycznie adwokat.
„Oskarżenie twierdzi, że pomiędzy zagrożeniem życia i zagrożeniem zdrowia istnieje granica. Ale czy to prawda? (...) Życie polega na zdrowiu, a zdrowie może być tak nadszarpnięte, że wkrótce nastąpi śmierć. Jeżeli lekarz szczerze wierzy, iż kontynuacja ciąży może zmienić kobietę we wrak – fizyczny lub psychiczny – to działa w przekonaniu, że ratuje życie” – mówił w kierunku ławy przysięgłych sędzia. Jej wyrok był jednoznaczny: ginekolog jest niewinny. Ale dopiero po 30 latach od sprawy Wielka Brytania zliberalizowała przepisy. W międzyczasie sądy zdążyły skazać jeszcze kilku lekarzy i położników za to samo, co zrobił Bourne.
Jürgen Thorwald w książce „Ginekolodzy” zauważa, że powód, dla którego walka o aborcję okazała się tak burzliwa, był związany nie tyle z moralnością, ile z polityką. Prawo zmieniało się w zależności od potrzeb państwa. Kiedy w Związku Radzieckim głód, bieda i przeludnienie stały się ogromnym problemem, przepisy aborcyjne zliberalizowano. Z kolei we Francji po I wojnie światowej jeszcze bardziej zaostrzono zasady przerywania ciąży. Jednym z celów zmian było zwiększenie liczby urodzeń. Również w Niemczech, szczególnie po przejęciu władzy przez Hitlera, obowiązywał zakaz aborcji, bo widziano w niej akt wymierzony przeciw narodowi.
Patrząc na historię, to nie zakazy zmniejszyły liczbę przerywanych ciąż, lecz edukacja, dostęp do antykoncepcji, a także pomoc państwa dla rodzin wielodzietnych i tych z dziećmi z niepełnosprawnościami. To, że w rzeczywistości nie chodzi o życie dziecka poczętego, pokazuje ewolucja stosunku do metod zapobiegania ciąży, które w przeszłości traktowano niemal na równi z aborcją. Lekarzy walczących o uregulowanie antykoncepcji spotykał ostracyzm, tracili posady, a niektórzy trafili do więzienia.
Jak wspominał Wilhelm Mensinga, lekarz z Flensburga, który w II połowie XIX w. szukał metod zapobiegania ciąży, problemem tym zainteresował się pod wpływem ogłoszenia w gazecie. Brzmiało ono: „Z niezbadanej woli boskiej zmarła dziś w połogu moja droga, ukochana małżonka Theresa, w wieku zaledwie trzydziestu dwóch lat. (...) Nieutuleni w żalu, otaczamy z dziesiątką dzieci jej trumnę”. W 1873 r. Mensinga określił ukształtowane przez państwo, Kościół i lekarzy nauki o rozmnażaniu, które zabraniały zapobiegania ciąży, mianem „zalegalizowanego morderstwa na tle seksualnym”.
Postulaty Mensinga i innych działaczy spotykały się z oporem – zarówno władz, jak i ginekologów oraz przedstawicieli Kościoła. W Wielkiej Brytanii w latach 20. XIX w. policja organizowała obławy na aktywistów roznoszących ulotki informujące o antykoncepcji w najbiedniejszych dzielnicach robotniczych, bo było to nielegalne. Działacze zaczęli więc rozdawać je nocą albo przemycali broszury w opakowaniach na jedzenie. Brytyjski lekarz Charles Knowlton został nawet skazany na przymusowe roboty za promowanie kontroli urodzeń. Donieśli na niego koledzy z Towarzystwa Lekarskiego. Książeczka, która rozdawał swoim pacjentom, zawierała podsumowanie ówczesnej wiedzy na temat fizjologii poczęcia, wymieniała metody leczenia niepłodności i impotencji oraz wyjaśniała opracowaną przez lekarza metodę kontroli urodzeń.
Przeciwnicy antykoncepcji najczęściej odwoływali się do moralności. Jak pisze Thorwald, jeden z hierarchów kościelnych stwierdził, że nawet jeśli dla kobiety każda kolejna ciąża wiąże się z dużym zagrożeniem, a mąż nie zgadza się na czasową abstynencję, to „nie pozostaje jej nic innego, jak mężnie stawić czoło smutnym następstwom przyjętych wraz z małżeństwem obowiązków”. W 1900 r. Paul Zweifel, szef uniwersyteckiej kliniki ginekologicznej w Lipsku, podczas kongresu Towarzystwa Położniczego postawił kropkę nad „i”: „to przecież jasne, że stosowanie środków antykoncepcyjnych jakiegokolwiek rodzaju ma służyć wyłącznie lubieżności, ale w trosce o społeczne poważanie każdy lekarz musi przeciwstawić się tej tendencji”.
Mesinga zwracał uwagę, że to wstyd pomijać w tym wszystkim kobietę. „Osobiście znałem niewielu mężczyzn, którzy zadawali sobie trud poznania tajemnicy duszy kobiety” – zapisał kiedyś w swoich notatkach.