Jeśli następcy Łukaszenki zastaną gospodarkę w opłakanym stanie, a Zachód nie pomoże, po roku, dwóch do władzy dojdzie Łukaszenka 2.0, a my stracimy w narodzie kredyt zaufania – mówi DGP Aleś Alachnowicz, który od piątku kieruje zespołem doradców ekonomicznych Swiatłany Cichanouskiej
DGP
Rozmawiamy kilka godzin po pana pierwszym spotkaniu ze Swiatłaną Cichanouską. Jak wrażenia?
Bardzo pozytywne. W Wilnie udało się zebrać duży, a zarazem zgrany zespół szczerych patriotów Białorusi, którzy wiele zaryzykowali. Niektórzy musieli wyjechać z kraju z rodzinami, choć tego nie planowali. Cel jest jeden: nowe, demokratyczne wybory na Białorusi. Sam nie mam ambicji politycznych, widzę się w roli eksperta. Choć od lat mieszkam w Polsce – co daje mi zresztą pewne bezpieczeństwo – praca dla własnego kraju jest wielkim zaszczytem.
Jakie jest pana zadanie?
Przede wszystkim doradztwo w sprawach bieżących, od efektywności i sensu sankcji ekonomicznych aż po sposoby ekonomicznego nacisku na reżim ze strony społeczeństwa białoruskiego i społeczności międzynarodowej. Będziemy musieli odpowiedzieć na pytania, czy zalecać Białorusinom wycofywanie depozytów z banków, wymianę rubli na dolary, żeby waluta traciła na wartości, niepłacenie podatków i czynszów, wstrzymywanie działalności przez przedsiębiorców indywidualnych itd.
Jaka jest odpowiedź?
Jest na nią za wcześnie, bo to wrażliwa i skomplikowana sprawa, czy doradzać uderzenie w białoruską gospodarkę po to, by długoterminowo było lepiej. Inną ważną kwestią są rozmowy z instytucjami międzynarodowymi, jak Bank Światowy, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju, Europejski Bank Inwestycyjny czy Komisja Europejska, i rządami poszczególnych państw w celu stworzenia funduszu antykryzysowego dla Białorusi na okres przejściowy między zmianą władzy a przeprowadzeniem wyborów prezydenckich, co potrwa pewnie od dwóch do sześciu miesięcy. Będziemy też apelować o czasowe, np. roczne moratorium na spłatę rat zadłużenia zagranicznego. W tym czasie gospodarka będzie w złym stanie, zwłaszcza jeśli władza będzie się dłużej zachowywać tak jak teraz, czyli brutalnie tłumić protesty, wsadzać ludzi do więzień, prześladować biznes. Fundusz stabilizacyjny wsparłby nie tylko gospodarkę, ale też społeczeństwo. Ludzie nie mogą nabrać mylnego przekonania, że przyjście nowej władzy doprowadziło do pogorszenia ich osobistej sytuacji. Mylnego, bo pogorszenie, które już obserwujemy, będzie efektem wieloletniej akumulacji różnych negatywnych czynników. Zresztą to pogorszenie poziomu życia już następuje.
Nie będzie pan tego robił sam.
Tworzymy wysoko wykwalifikowany zespół białoruskich ekonomistów, który będzie współpracował z najlepszymi ekonomistami na świecie. Razem wypracujemy koncepcję reform rynkowych, którą przedstawimy instytucjom międzynarodowym. Chcemy, żeby program reform wypracowali białoruscy ekonomiści z kraju i z zagranicy. Nie chcemy na przyszłość zarzutów o narzucenie ich z zewnątrz. Międzynarodowa rada doradców będzie się zaś składać z 10–15 ekspertów z doświadczeniem z państw, w których reformy zakończyły się największym sukcesem, takich jak: Czechy, Estonia, Polska czy Słowacja, oraz wykładowców najbardziej renomowanych światowych uniwersytetów. Kilka osób już potwierdziło swój udział.
Kto?
Ogłosimy skład rady pod koniec tego tygodnia lub na początku następnego. Białoruskich ekspertów ze względów bezpieczeństwa raczej nie będziemy ujawniać. Poza mną będzie najpewniej dwóch znanych z nazwiska ekonomistów z Rady Koordynacyjnej (gremium opozycyjne powołane z inicjatywy Swiatłany Cichanouskiej – red.). Inni będą nas wspierać incognito, bo w przeciwnym wypadku grożą im represje. Chcemy uniknąć powtórki sytuacji z Anatolem Labiedźką, który od razu po tym, jak został ogłoszony pełnomocnikiem Cichanouskiej ds. reformy konstytucyjnej, trafił na 15 dni do aresztu.
Jakie widzi pan szanse na zmianę władzy? Na razie wygląda to na pat. Protesty trwają, ale ustępstw nie widać.
Niedawno w CASE Białoruś przedstawiliśmy trzy scenariusze dla Białorusi. Pierwszy i najgorszy scenariusz to brak jakichkolwiek zmian. Represje trwają, biznes się zwija, propaganda pracuje, ludzie protestują. W takim scenariuszu pod koniec roku gospodarkę bez pomocy zewnętrznej czeka głęboki kryzys. Rosyjska obietnica 1,5 mld dol. kredytu pozostaje na razie na papierze.
Te 1,5 mld dol. by wystarczyło?
Minęły dwa miesiące i ani jeden dolar nie trafił na Białoruś. Rosja też ma dość Łukaszenki i łamania przez niego obietnic, choć publicznie okazuje mu poparcie. Od 2017 r. Moskwa nie dała Mińskowi ani jednego kredytu międzypaństwowego. Rosja nie spełni obietnicy o kredycie, jeśli Łukaszenka nie wykona kroku naprzód, np. nie zunifikuje systemu podatkowego albo nie sprzeda Rosjanom dużych przedsiębiorstw. Sami Rosjanie mówili już, że w tym roku na Białoruś trafi tylko 1 mld dol., a reszta dopiero w 2021 r. To za mało dla państwa, które wpadło w recesję jeszcze przed pandemią i protestami powyborczymi. Publiczne poparcie ze strony Kremla na razie nie przyniosło Łukaszence ani pieniędzy, ani żołnierzy do tłumienia protestów. Wątpię, żeby inni zagraniczni kredytodawcy zgodzili się w tej sytuacji wesprzeć Białoruś. Zachód na pewno nie.
A Chiny?
Chiny przewożą przez Białoruś 90 proc. swojego eksportu lądowego do Unii Europejskiej. Z perspektywy Pekinu Mińsk to centrum logistyczno-wysyłkowe. UE i USA nakładają sankcje na białoruskie elity polityczne, Łukaszenka grozi Litwie odwetem gospodarczym, z Mińska wyjeżdżają unijni ambasadorzy. W tak niestabilnej sytuacji Chińczycy nie będą inwestować w Białoruś.
Jakie są inne scenariusze?
Udawany dialog dla uspokojenia protestów i załagodzenia konfliktu z Zachodem. To już się rozpoczęło.
Ma pan na myśli sobotnie spotkanie Alaksandra Łukaszenki z opozycją więzioną w areszcie KGB?
Tak, choć trudno to nazwać dialogiem, gdy jedna strona trzyma drugą w charakterze zakładników. Podczas obrad okrągłego stołu komuniści nie trzymali już Solidarności w więzieniu. Rozmowy z pozycji siły nie są żadnym dialogiem, zwłaszcza że dzień później w brutalny sposób znów zatrzymano ok. 500 protestujących. Sztab Cichanouskiej ani społeczeństwo nie da się na to nabrać.
Czym się to różni od pierwszego scenariusza?
Może być jednak mniej represji, także w odniesieniu do biznesu, więc szczyt kryzysu gospodarczego przyszedłby o kilka miesięcy później, co dałoby władzom czas do namysłu, co dalej. Wreszcie trzeci, optymalny scenariusz, czyli faktyczny dialog i próba znalezienia kompromisu. W sensie gospodarczym byłaby to szansa na powrót inwestorów zagranicznych i powstrzymanie ucieczki kapitału. Byłyby też inne, mniej dostrzegalne skutki. W warunkach tak ogromnych represji, tortur, ofiar śmiertelnych wielu pracowników ma problem z wydajnością. Państwo udaje, że płaci, a ludzie udają, że pracują. Taki scenariusz nie jest najbardziej prawdopodobny, ale jest możliwy. Im gorsza będzie sytuacja gospodarcza, tym jego prawdopodobieństwo będzie rosło.
Ten ostatni scenariusz pozwoliłby na uruchomienie tzw. planu Marshalla dla Białorusi, który na wniosek Polski ma sformułować UE. Jak się panu ten plan podoba? Nie jest za mało konkretny?
Zanim publicznie ocenię ten plan, chciałbym najpierw porozmawiać z jego autorami. Mam zamiar to zrobić w najbliższym czasie.
Jest pan umówiony z Mateuszem Morawieckim?
Jestem w kontakcie z kancelarią premiera. Nawiązujemy też kontakty z przedstawicielami innym państw UE. Widać otwartość na dialog. Dotychczas ogłoszone propozycje mówiły o funduszu antykryzysowym rzędu 1–2 mld euro. Dla Białorusi to zdecydowanie za mało. Tyle zaproponowała Rosja i Łukaszenka nie kwapi się do ustępstw. Podobna kwota z UE też nie zwróci jego uwagi, tak jak to było z nawet hojniejszą propozycją 3 mld euro od ministrów Radosława Sikorskiego i Guida Westerwellego z 2010 r. W CASE Białoruś oszacowaliśmy potrzeby na 10–12 mld euro, czyli niecałe 20 proc. białoruskiego PKB. Dla Zachodu to nie są nadzwyczajne kwoty, a Białorusini ich potrzebują. Ludzie narażają pracę, zdrowie i życie. Jeśli następcy Łukaszenki zastaną gospodarkę w opłakanym stanie, a Zachód nie pomoże, po roku, dwóch do władzy dojdzie Łukaszenka 2.0, a my stracimy w narodzie kredyt zaufania.
A ludzie zaczną mówić, że za Łukaszenki było lepiej.
Dlatego to ważne, choć rozumiem, że ktoś musiałby te pieniądze dać, więc zapłacą za to podatnicy. Ale musimy o tym rozmawiać.
Propaganda straszy, że opozycja po dojściu do władzy wyprzeda państwowe przedsiębiorstwa, a ludzi wyrzuci na bruk. Pan był przez lata związany z CASE, a zatem z Leszkiem Balcerowiczem. Czy pana recepta nie skończy się 20-proc. bezrobociem?
Oczywiście, że nie. Krytycy, którzy mówią, że kiedy robi się reformy, to jest źle, zapominają, że jeśli się ich nie robi, jest jeszcze gorzej. Na początku lat 90. trudno było odpowiedzieć na pytanie, co by było w Polsce, gdyby się wolniej reformowała. Dzisiaj już można: wystarczy spojrzeć na Białoruś albo Ukrainę. Różnica jest kolosalna, a te trzy kraje startowały 30 lat temu z podobnego pułapu. Od zaniechania reform sytuacja się nie poprawi. Na Białorusi nie było wielkiej prywatyzacji, a sektor prywatny, który dziś wypracowuje ok. 50 proc. PKB, powstał od zera wbrew państwu i bez jego pomocy, jeśli nie liczyć branży IT, która ma bardzo preferencyjne warunki. Dlatego sektor prywatny jest zdrowy i nie ma u nas oligarchów. Drugą połowę PKB tworzy państwo. W fabryce ciężarówek MAZ w latach 90. pracowało 27 tys. osób. Dziś pracuje 15 tys. Sektor prywatny i tak rośnie, a państwowy obumiera, bo nie ma już pieniędzy, żeby go wspierać. Minęły lata gigantycznych rosyjskich subsydiów, które można było swobodnie wydawać.
Konsultował się pan w tej sprawie z Siarhiejem Dyleuskim, członkiem prezydium Rady Koordynacyjnej, związkowcem z MTZ?
Jeszcze nie, ale to dobry pomysł.
Pytam, bo znaczna część Białorusinów pracuje w tych wielkich, zatrudniających tysiące ludzi zakładach, jak BiełAZ, Biełaruśkalij, MAZ czy MTZ. Ich restrukturyzacja musi oznaczać zwolnienia, co może wywołać ogromne problemy społeczne, a one – nostalgię za Łukaszenką. W Polsce to przerabialiśmy.
Jest kilka „ale”. Dzisiejsza Białoruś to nie Polska z 1989 r. Sektor publiczny wypracowuje u nas 50 proc. PKB, a nie 95 proc., jak w 1991 r. Rozmiar problemu już jest o połowę mniejszy. Mamy doświadczenia 30 państw postkomunistycznych, które w ten czy inny sposób się zreformowały. Możemy korzystać z ich wiedzy i uczyć się na ich błędach. Dla dużych zakładów najlepiej znaleźć inwestora strategicznego z tej samej branży. Niemiecki MAN mógłby stworzyć joint venture z MAZ albo wykupić część udziałów, niekoniecznie całość, wprowadzić swoich menedżerów, podzielić się know-how, a w zamian zyskać pracowników – wysoko wykwalifikowanych, a tańszych niż w Niemczech. Opcji jest wiele. To nie jest tak, że cały sektor publiczny na Białorusi jest niereformowalny. Można stworzyć warunki, w których nawet państwowa firma może być konkurencyjna. Weźmy polski sektor bankowy. PKO BP, choć w dużej mierze państwowy, jest notowany na giełdzie, ma zarząd i radę nadzorczą, działa w konkurencyjnym otoczeniu, a regulatorem rynku jest ktoś inny – NBP i KNF – zaś Skarb Państwa pełni funkcję właścicielską. Na Białorusi przedsiębiorstwa podlegają ministerstwom, które zarazem regulują dany rynek. Da się to rozdzielić. Można stworzyć ministerstwo skarbu, a funkcje regulacyjne pozostawić resortom profilowym. Można wprowadzić w całym sektorze państwowym międzynarodowe standardy rachunkowości. Obecne pozwalają wiele rzeczy schować pod dywan, co dodatkowo utrudnia przyciąganie inwestorów zagranicznych.