Joemu Bidenowi zależy na zakomunikowaniu Amerykanom, że jego stronnictwo jest partią centrową i otwartą na różnorodność.
Do wyborów prezydenckich w USA zostało 80 dni. Sondaże w skali ogólnokrajowej dają kandydatowi Partii Demokratycznej nieco ponad 8 pkt proc. przewagi nad Donaldem Trumpem. Czy lewica może już otwierać szampana? Niekoniecznie. Amerykańska polityka jest bardzo dynamiczna. Cztery lata temu o tej samej porze roku Hillary Clinton miała prawie 7 pkt przewagi nad rywalem, w 2004 r. John Kerry prawie 3 pkt, a w 1988 r. Michael Dukakis 6 pkt. Wszyscy ci demokraci potem przegrali, a ten ostatni nawet z kretesem. Politolodzy ukuli nawet frazeologizm „październikowa niespodzianka”. Znaczy on, że na finiszu kampanii może się zdarzyć coś, co odwraca koleje losu. W 2016 r. takim wydarzeniem był list ówczesnego szefa FBI Jima Comeya do kongresmenów i senatorów, że wznawia śledztwo w sprawie e-maili Hillary Clinton i potencjalnego naruszenia tajemnicy państwowej. Porównując ówczesne sondaże z wynikiem wyborów, widać, że kosztowało to kandydatkę poparcie w trzech kluczowych stanach i tym samym zwycięstwo w wyborach. O ironio, Comey, z afiliacji republikanin, dzisiaj gorliwie popiera Bidena.
Komitet Wykonawczy Partii Demokratycznej jest w swoich ruchach raczej ostrożny i koncentruje się na rozpoczętej w poniedziałek wieczorem konwencji wyborczej (z powodu pandemii w całości zorganizowanej online), która ma pokazać stronnictwo oraz jego kandydata jako reprezentantów zróżnicowanej etnicznie, ekonomicznie i obyczajowo Ameryki, a jednocześnie sportretować republikanów jako partię wyłącznie białych niemłodych heteroseksualnych mężczyzn – czyli jak by nie patrzeć takich jak… Joe Biden. Dlatego przemawiać będą przede wszystkim kobiety, Afroamerykanie, Latynosi, a także Pete Buttigieg, 38-letni rywal Bidena z prawyborów, który jest gejem, w warunkach amerykańskich zamężnym. Jeśli natomiast chodzi o preferencje polityczne, to wyraźną dominację wśród zaproszonych mają centryści kojarzeni z frakcją małżeństwa Clintonów. Lewicowe skrzydło reprezentować będą tylko senatorowie Bernie Sanders i Elizabeth Warren oraz kongresmenka Alexandria Ocasio-Cortez. Tej ostatniej zarezerwowano jedynie minutę na wypowiedź.
Istotniejsze jest jednak to, kogo na konwencji zabraknie. Nie będzie Jimmy’ego Cartera, ale to się da wytłumaczyć tym, że 96-letni były prezydent jest ostatnio słabego zdrowia. Nie pojawią się też byli kandydaci demokratów w wyborach Walter Mondale i Michael Dukakis, lecz to też jest zrozumiałe, bo obaj kojarzą się z wielkimi klęskami. Zadziwiać może jednak brak Ala Gore’a, który wygrał 20 lat temu z Bushem juniorem w wyborach powszechnych, a prezydentem nie został, bo zdobył mniej głosów w Kolegium Elektorskim. To ważna dla lewicy postać. Gore jest czempionem walki o klimat, za co zresztą został nagrodzony wespół z Międzynarodowym Panelem Klimatycznym pokojowym Noblem. A kwestie ekologiczne są priorytetem dla najmłodszej części elektoratu, który każdy, kto chce wygrać, musi zmobilizować.
Tymczasem w ostatnich dniach przed startem konwencji demokratów kampanię zdominował temat tego, czy Kamala Harris ma w ogóle prawo kandydować na wiceprezydenta. Chodzi o to, że według konstytucji osoba zabiegająca o Biały Dom – a taką jest też pretendent do wiceprezydentury, bo w każdej chwili może zastąpić prezydenta – musi się urodzić na terenie Stanów Zjednoczonych. Senator Harris urodziła się w Ameryce. Tymczasem sztab Trumpa zamieścił w mediach społecznościowych kontrowersyjną opinię profesora prawa Johna Eastmana, który twierdzi, iż Kamala jako córka dwojga ludzi przebywających na terytorium USA czasowo nie ma prawa do kandydowania na najwyższy urząd w państwie. Wśród znaczącej reszty akademickiego świata panuje konsensus, że taka wykładnia przepisów jest bzdurą, a senatorka spełnia wszystkie kryteria. Sprawa jest jednak głębsza, bo to powrót do spiskowych teorii z epoki Obamy, kiedy w internecie pojawiały się sfałszowane akty urodzenia ówczesnego prezydenta sugerujące, że urodził się w Kenii. Jedną z takich fałszywek zamieścił swego czasu na Twitterze Donald Trump. W tle tego zjawiska jest rasizm i odmawianie osobom niebiałym pełni praw obywatelskich.
Kolejny temat, który w miniony weekend ekscytował Amerykę, to to, czy poczta będzie w stanie obsłużyć wybory korespondencyjne, które w wielu stanach tak właśnie się odbędą ze względu na COVID-19. Liczba kart do głosowania wysłanych drogą pocztową będzie wobec tego bezprecedensowa. Demokratyczni przywódcy Izby Reprezentantów wezwali przebywających na urlopach kongresmenów na nadzwyczajną sesję, aby stawić czoła wysiłkom Donalda Trumpa, który na różne sposoby chce uniemożliwić oddanie głosu listownie. W sobotę 22 sierpnia Izba zagłosuje nad propozycją zablokowania planu administracji Trumpa, który zakłada, nie wiedzieć czemu w tym dziejowym momencie, generalną reformę poczty, co wiązać by się miało z zawieszeniem części jej działalności. Demokraci są coraz bardziej zaniepokojeni tym, że Trump wykorzystuje pandemię koronawirusa do ułatwienia sobie reelekcji.
Donald Trump chce zablokować głosowanie korespondencyjne