Biało-czerwono-białe barwy białoruskie i plakaty z hasłami przeciwko prezydentowi Alaksandrowi Łukaszence trzymają w rękach ludzie demonstrujący pod ambasadą Białorusi w Moskwie. Pod placówkę przyszli we wtorek głównie Białorusini, ale też Rosjanie.

Protest nie jest bardzo liczny - około 100 osób - ale słychać go i widać z daleka. Protestujący stoją naprzeciwko zabytkowego pałacyku, gdzie mieści się ambasada, po drugiej stronie ulicy, którą jeździ sznur samochodów. Rozstawili się szeregiem wzdłuż wysokiego ogrodzenia, a policja próbuje ich oddzielić od przechodniów, tak aby dwie grupy nie mieszały się na dość wąskim chodniku. Po jednej stronie ulicy na budynku ambasady powiewa flaga państwowa Białorusi, po drugiej - ktoś rozpostarł sztandar biało-czerwono-biały, w kolorach używanych przez opozycję białoruską.

Przez megafon słychać wezwania, by demonstrujący nie utrudniali przejścia. Poza tym policjanci nie interweniują - mimo że w ostatnich miesiącach policja w Moskwie szybko likwidowała wszelkie zgromadzenia, powołując się na epidemię koronawirusa. Protestujący to głównie młodzi ludzie, tak samo, jak mijający ich co chwila przechodnie, którzy wieczorem tłumnie wylegli na spacer ulicą Marosiejka.

Stojący przed ambasadą ludzie przynieśli białe i czerwone kwiaty. Trzyma je w ręku młody mężczyzna o imieniu Aleksiej. Jest Białorusinem, w Moskwie mieszka od czterech lat, wyjechał z powodu sytuacji gospodarczej na Białorusi. Jak powiedział PAP, przyszedł pod ambasadę w geście protestu, bo nie udało mu się zagłosować na terenie placówki w niedzielnych wyborach prezydenckich.

"Mój głos został ukradziony. Stałem cztery godziny w kolejce i nie mogłem zagłosować. Ambasada została zamknięta o godz. 20 i cały tłum zaczęto rozganiać, to znaczy, około 3 tys. ludzi nie mogło oddać głosu. Wszyscy, którzy stali w kolejce wokół mnie - wszyscy byli przeciwko Łukaszence. On nie mógł tutaj otrzymać 50 proc. głosów. Uważam, że to niesprawiedliwe i dlatego dziś jestem tutaj" - powiedział Aleksiej.

Martwi się sytuacją na Białorusi, gdzie napięcie rośnie i "nikt nie wie, co będzie". Rządzący - przypuszcza - "nie oddadzą władzy tak po prostu". Niepokoi się, że w jego kraju może zostać ogłoszony stan wojenny i wprowadzone wojsko. "Chciałbym, żeby wszystko rozstrzygnęło się na drodze pokojowej" - podkreśla.

Opowiada, że z powodu odłączenia na Białorusi internetu nie miał kontaktu z rodzicami, którzy tam mieszkają. "Dziś jakoś udało się skontaktować. Oni są w zupełnej izolacji, nie wiedzą, co się dzieje, bo w telewizji pokazują tylko dobre wiadomości. Ja im opowiadałem, co dzieje się w kraju - nie tylko w Mińsku, ale w całym kraju: w Brześciu, Homlu, Mohylewie, Witebsku..." - wylicza.

Demonstranci - niektórzy z nich wspięli się nawet na wysokie ogrodzenie - stoją z odręcznie napisanymi plakatami w rękach. "Dyktatura na śmietnik historii!" - głosi napis po rosyjsku. "Odejdź!" - wezwanie pod adresem Łukaszenki - napisane jest po białorusku. Starsza kobieta trzyma rower, w koszu przed kierownicą położyła papierową torbę z wyklejonym czerwonymi literami hasłem: "Żywie Biełaruś!". To samo hasło, używane przez narodowo nastawioną i mówiącą po białorusku opozycję antyłukaszenkowską, co pewien czas rozbrzmiewa, skandowane przez tłum.

Na niektórych plakatach widać żądania uwolnienia aresztowanych na Białorusi Rosjan: dziennikarzy mediów rosyjskich i aktywistów opozycyjnego rosyjskiego ruchu Otwarta Rosja.

Kierowca przejeżdżającej taksówki pozdrawia protestujących machając ręką i trąbiąc klaksonem i wtedy w tłumie wybuchają oklaski i krzyki.

Nie wszyscy przyszli na Marosiejkę po to, by protestować. Są tam dziennikarze, są ubrani po cywilu mężczyźni rejestrujący demonstrację ręcznymi kamerami, są też inni. "Majdan nie przejdzie!" - skanduje głośno jakiś mężczyzna; ludzie z tłumu odpowiadają mu okrzykiem: "Prowokator!".

Białe i czerwone kwiaty trzyma w rękach Aleksandr - młody Rosjanin, urodzony w Moskwie. "Przyszedłem tutaj po to, aby złożyć kwiaty i upamiętnić zabitych na wczorajszych protestach na Białorusi, a także po to, by wesprzeć protestujących Białorusinów w ich dążeniu do wolności, do pozbycia się autokracji Łukaszenki" - tłumaczy.

Pytany o to, co Rosja mogłaby zrobić dla Białorusi, mówi, że nie powinna uznawać wyników niedzielnych wyborów, ale "to oczywiście już się nie zdarzy". Lepiej byłoby - mówi - aby Rosja nie wysyłała na Białoruś funkcjonariuszy swoich służb siłowych. Tego - dodaje - na szczęście jeszcze nie zrobiła.