Łukaszenka sugeruje możliwość użycia siły, przypominając, jak w Uzbekistanie „stłumiono pucz, rozstrzeliwując tysiące ludzi”.
Represje rozpoczęły się już na etapie zbierania podpisów poparcia, a nie – jak zazwyczaj – po przeprowadzonym głosowaniu. Tymczasem prezydent zdecydował się wymienić premiera. W czwartek ekonomistę Siarhieja Rumasa zastąpił Raman Hałouczanka. To dziesiąty premier w historii niepodległej Białorusi i dziewiąty mianowany przez Alaksandra Łukaszenkę. – Po rejestracji urzędującego prezydenta w charakterze kandydata zawsze ogłaszaliśmy nowy skład rządu. Przed wyborami, żeby ludzie widzieli, z kim będziemy pracować – tłumaczył prezydent.
To nieprawda. Poprzedni szefowie rządów byli mianowani albo tuż po wyborach, jak Michaił Miasnikowicz w 2010 r., albo na długo przed nimi, jak w 2014 r. Andrej Kabiakou, następca Miasnikowicza i poprzednik Rumasa. – Wielkich pretensji nie ma, ale człowiek chce się zająć biznesem – tłumaczył prezydent przyczyny odwołania Rumasa, który kierował rządem niecałe dwa lata. Eksperci dopatrują się jednak innych przyczyn. Przez kilka lat Rumas był członkiem rady nadzorczej Biełgazprombanku, gdy kierował nim Wiktar Babaryka, który wyrósł na jednego z głównych konkurentów Łukaszenki w wyborach.
W minionych wyborach rzadko się zdarzało, by wyzwanie Łukaszence rzucali niedawni przedstawiciele establishmentu. W 2006 r. startował były rektor Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego Alaksandr Kazulin, a w 2010 r. dawny wiceszef MSZ Andrej Sannikau. Obaj po wyborach trafili do więzienia. Tym razem podpisy zbierają aż dwie takie osoby. Pierwszą jest Babaryka, drugą – Waleryj Capkała, dawny ambasador w USA, doradca Łukaszenki i dyrektor Parku Wysokich Technologii, nazywanego białoruską Doliną Krzemową. Zwłaszcza Babaryka jest uznawany za osobę utrzymującą dobre relacje z częścią urzędników.
– W rządzie były propozycje, z którymi na 80 proc. byłbym gotów się zgodzić. To, że ich nie przyjęto, to inna sprawa. Ale one są, a to znaczy, że ludzie wiedzą, co trzeba robić – mówił Babaryka w rozmowie z agencją BiełaPAN. Po wybuchu pandemii koronawirusa Łukaszenka, wbrew sugestiom otoczenia z ministrem zdrowia na czele, nie zdecydował się na wprowadzenie większych ograniczeń i bagatelizował zagrożenie. W efekcie Białoruś nawet wedle budzących wątpliwości oficjalnych statystyk należy do państw o najszybszym przyroście liczby zakażeń wirusem SARS-CoV-2.
Nowy szef rządu jest związany ze strukturami siłowymi. W latach 1997–2009 pracował w Radzie Bezpieczeństwa Białorusi, prokuraturze generalnej i administracji prezydenta. Za każdym razem ściągał go za sobą Wiktar Szejman po tym, jak stawał na czele kolejnej instytucji. Szejman to czołowa postać jastrzębi opowiadających się za twardą postawą wobec opozycji. To on miał organizować szwadrony śmierci, które stoją za zaginięciami kilku opozycjonistów w latach 1999–2000.
Generał Szejman został objęty sankcjami przez Zachód, a władze po przyjęciu kursu na poprawę relacji z nim odsunęły go na dalszy plan, choć nigdy nie pozbawiono go całkowicie dostępu do ucha prezydenta. Ostatnio znów zaczął się często pojawiać na naradach u Łukaszenki. Tymczasem Hałouczanka, po krótkim epizodzie pracy w ambasadzie w Polsce, w latach 2009–2013 był wiceszefem, a od 2018 r. szefem Państwowej Komisji Wojskowo-Przemysłowej, odpowiadającej za produkcję i eksport broni. W międzyczasie kierował ambasadą w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, odpowiadając jednocześnie za Arabię Saudyjską i Katar. Relacje z arabskimi monarchiami są ważne, bo te kraje są poważnymi odbiorcami produkcji białoruskiej zbrojeniówki.
Jednocześnie ludzie z otoczenia prezydenta i jego najstarszego syna są zaangażowani w liczne interesy w rejonie Zatoki Perskiej, więc na placówkę w Abu Zabi mógł trafić wyłącznie ktoś zaufany. Teraz Hałouczanka pokieruje rządem, który w dużej mierze pozostał niezmieniony. Stanowisko zachował m.in. wpływowy szef MSZ Uładzimir Makiej, zwolennik równoważenia nacisków Moskwy możliwie dobrymi relacjami z Zachodem. Zmiany wskazują na wzrost wpływu Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego, znanego pod rosyjskim skrótem KGB. Szefem Komitetu Kontroli Państwowej, odpowiednika naszej NIK, został generał Iwan Cierciel, dotychczas wiceszef bezpieki.
Zmianę przeprowadzono u progu kampanii wyborczej. Komitety zbierają właśnie podpisy. Pod punktami zboru ustawiają się niewidziane poprzednio długie kolejki Białorusinów. W kraju nie ma wiarygodnych sondaży, a tym razem zakazano też organizowania sond internetowych, w których Łukaszenka wypadał tak słabo, że wśród opozycji zyskał przydomek „Sasza 3 proc.”. Do aresztu ponownie trafił głośny wideobloger Siargiej Cichanouski, który też chciał startować, jednak władze uniemożliwiły mu rejestrację kandydatury, zatrzymując go, gdy upływał termin zgłaszania komitetów.
Zamiast niego kandydaturę wysunęła więc jego żona Swiatłana, a Cichanouski jest członkiem jej sztabu. Jego filmiki z ostrą krytyką Łukaszenki (włącznie z hasłem „Stój, karaluchu!”) wywołują duże zainteresowanie w sieci, a co za tym idzie – zaniepokojenie władz. Reakcją są represje: władze poinformowały o odnalezieniu podczas przeszukania na jego działce 900 tys. dol., co może wskazywać, że szykują przeciw niemu sprawę karną. Kary aresztu otrzymało podczas weekendu kilku zwolenników Cichanouskiego, a nawet jeden z potencjalnych kandydatów na prezydenta Uładzimir Niapomniaszczych.
Tymczasem prezydent sugeruje użycie siły. – Nikt nie wie, jak mój przyjaciel [prezydent Emomali] Rahmon chodził po stolicy Tadżykistanu Duszanbe z karabinem na ramieniu, żeby zaprowadzić porządek, ile tam ludzi zginęło. Zapomnieli, jak były prezydent [Uzbekistanu Islom] Karimov w Andiżanie stłumił pucz, rozstrzeliwując tysiące ludzi. My tego nie przeżyliśmy, więc niektórzy nie chcą tego zrozumieć. Skoro tak, to przypomnimy – powiedział w czwartek Łukaszenka. Największa dotychczas fala powyborczych represji miała miejsce w latach 2010–2011. Setki ludzi znalazło się wówczas w aresztach, a kilkudziesięciu skazano na kary więzienia.
Białorusini od lat nie przejawiali takiej aktywności politycznej