Lutowe plebiscyty mogą wyłonić rywala Trumpa w listopadowych wyborach prezydenckich. W grze liczy się czwórka kandydatów.
W najbliższy wtorek odbędą się pierwsze prawybory w Partii Demokratycznej w małym rolniczym stanie Iowa. Hoduje się tu około jednej czwartej całej amerykańskiej trzody chlewnej. Stan jest też na jednym z pierwszych miejsc w USA, jeśli chodzi o produkcję kukurydzy, soi, siana i jęczmienia. Jego farmerska tożsamość będzie miała kluczowe znaczenie w bieżącej kampanii wyborczej, bo wojna celna, którą zainicjował Donald Trump z Chinami i Unią Europejską, odbija się na kondycji amerykańskich rolników.
Plebiscyt u demokratów będzie mieć formę konwentyklu. Polega on na tym, że emisariusze poszczególnych kandydatów do ostatniej chwili prowadzą kampanię w 1774 komisariatach wyborczych. Zgromadzeni spierają się, komu udzielić poparcia, a o zwycięstwie w przypadku remisu może nawet zadecydować rzut monetą. I tak wybiorą swoich przyporządkowanych kandydatom na prezydenta delegatów, którzy następnego dnia się zbiorą i wskażą kilkudziesięcioosobową grupę delegatów na ogólnokrajową konwencję, która odbędzie się w lipcu w Milwaukee. Kandydujący na prezydenta senatorowie mają kłopot z kampanią, bo impeachment zmusza ich do pozostania w Waszyngtonie.
Według sondaży, w Iowa największe szanse na zwycięstwo ma senator Bernie Sanders z 25 proc. poparcia. Kolejni są były wiceprezydent Joe Biden z 22 proc. oraz burmistrz South Bend w Indianie Pete Buttigieg z 17 proc. Stawkę zamyka wyraźnie słabnąca Elizabeth Warren z 13 proc. O ile delegaci na konwencję partyjną będą alokowani proporcjonalnie do wyników plebicsytu, to zwycięstwo w Iowa na pewno doda pary kampanii kandydata. Ostatni demokratyczny prezydent Barack Obama zwyciężył w prawyborach w tym stanie, podobnie jak trójka kandydatów, którzy zdobyli nominacje, ale jesienią przegrali z republikanami starcia o Biały Dom, czyli Al Gore w 2000 r., John Kerry w 2004 r. i Hillary Clinton w 2016 r. Po Iowa z wyścigu odpadną też najsłabsi, a o ich głosy w następnych plebiscytach powalczą pozostali w grze.
Potencjalne zwycięstwo Sandersa, niezależnego senatora z Vermont, byłoby kłopotem dla establishmentu Partii Demokratycznej, podobnie jak była nim jego rebeliancka kampania przeciwko Hillary Clinton cztery lata temu. Kierownictwo stronnictwa niepokoją dwie rzeczy. To kandydat o mocno lewicowym profilu, sam identyfikujący się jako socjaldemokrata w szwedzkim stylu. Jeśli wygra nominację partii, dla całej Ameryki może okazać się zbyt dużą anomalią i w ten sposób oddać zwycięstwo prezydentowi Donaldowi Trumpowi. Druga rzecz, która martwi demokratycznych wyjadaczy z Waszyngtonu, to ewentualne zagranie va banque w postaci aktywnego zwalczania jego kandydatury i wspierania chociażby Joego Bidena.
To może rozzłościć najbardziej lewicowo nastawioną część elektoratu, szczególnie millennialsów, którzy jesienią nie pójdą głosować albo w ramach protestu poprą kandydata Zielonych. Ten scenariusz też przewiduje, że Trump spędzi w Białym Domu kolejne cztery lata. Statystyki dowodzą, że najmłodsi wyborcy są zwykle najbardziej kapryśni i najmniej zdolni do kompromisów. Sanders nie budzi też entuzjazmu wśród Afroamerykanów, którzy za to stoją murem za Bidenem, dla nich emanacją charyzmatu Baracka Obamy. Trzeba przypomnieć, że gdy w 2016 r. afroamerykańska mniejszość w Detroit, Filadelfii i Milwaukee nie poszła głosować, kosztowało to Hillary Clinton trzy kluczowe stany i w efekcie prezydenturę.
Co innego o szansach Sandersa myśli prawica. Gospodarz jednej z audycji w Fox News Tucker Carlson wyraził opinię, że senator z Vermont, choć jest socjalistą z pewnymi znaczącymi słabościami, stanowi zagrożenie dla Trumpa, ponieważ jego propozycje polityczne przemawiają do wyborców obecnego prezydenta. Podkreślił, że „jeśli Sanders zobowiąże się do anulowania konieczności spłaty kredytów wziętych na studia, zdobędzie wiele tysięcy głosów, które cztery lata temu trafiły do Donalda Trumpa”. Przypomniał – co do czego nie ma sporu – że długi studenckie rujnują życie całemu pokoleniu Amerykanów.