Prawo i Sprawiedliwość odniosło w tych wyborach zwycięstwo najbanalniejsze. Po prostu ma większość w Sejmie i może – podobnie jak to miało miejsce przez ostatnie cztery lata – przegłosować wszystko, o każdej porze dnia i nocy i zasadniczo nie musi się martwić o swoje monowładztwo w izbie niższej.
DGP
Nawet jeśli pewnego rodzaju odrębność zaczyna podkreślać formacja Porozumienie Jarosława Gowina czy Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry, to wygrana Zjednoczonej Prawicy nie powinna budzić zastrzeżeń na poziomie tego, co w polityce jest zwycięstwem – a jest nim zdolność do uformowania rządu i zapewnienie mu stabilnej większości w parlamencie. PiS tryumfuje również symbolicznie, bo przy rekordowej, przekraczającej 61 proc. frekwencji na partię Jarosława Kaczyńskiego z przybocznymi zagłosowało ponad 8 mln Polaków na ponad 18 mln, które poszły 13 października do urn. Tylko malkontent mógłby utrzymywać, że dobra zmiana nie poszerzyła swojego stanu posiadania w ławach sejmowych i tak jak miała po wyborach w 2015 r. drużynę 235 posłów, tak ma 235 posłów po wyborach w 2019 r.
Zwycięstwo symboliczne PiS odniósł też w Senacie. Wprowadził do niego bowiem aż 48 senatorów. Żadnemu komitetowi wyborczemu nie udało się zdobyć w wyższej izbie większej liczby mandatów. Co z tego, że to o przynajmniej trzy za mało, żeby w kilkanaście godzin zmienić dowolny przepis. Zwycięstwo jest i tylko większości nie ma. Przedstawicielom PiS to nie przeszkadza i przebąkują: wygraliśmy, więc powinniśmy wskazać marszałka Senatu. Na takie zdanie strasznie alergicznie reaguje Władysław Kosiniak-Kamysz, który wprowadzając trzech senatorów, kontroluje całą izbę i zadaje kłam matematyce. Prawda jest bowiem taka, że to PSL najwięcej – z punktu widzenia politycznego pragmatyzmu – ugrał w tych wyborach. Bez ludowców nie da się zbudować większości w Senacie ani opozycji, ani PiS. Powoli więc należy chyba przyzwyczajać się, że nowy marszałek będzie spod znaku koniczynki.
Większe znaczenie przypisuje swoim wynikom Koalicja Obywatelska. Pod takim pseudonimem wystartowała Platforma Obywatelska. Ta formacja cieszy się z małych zwycięstw. Ma najlepszy wynik z partii opozycyjnych i 134 mandaty (żeby być precyzyjnym: pod szyldem KO startowała też Nowoczesna i Partia Zielonych). Do rządzenia na pewno nie wystarczy, być może to nawet za mało, żeby Grzegorz Schetyna na dłuższą metę przewodniczył PO. W sferze symbolicznej pozwoliło to jednak liderom PO na ogłoszenie, że to opozycja, której liderują przecież platformersi, wybory wygrała. Trudno w to uwierzyć i dobrze, bo to zwycięstwo poparte rachunkiem najprostszym z możliwych – opozycyjne komitety zsumowały swoje głosy i wyszło im, że PiS ma 43,6 proc., a opozycja demokratyczna (KO z SLD i PSL) aż 48,5 proc. Platforma zaczyna więc od PiS przejmować pałeczkę moralnych zwycięzców.
Małymi sukcesami, chociaż nie aż tak jak KO, cieszy się też lewica, gdzie trzej muszkieterowie Włodzimierz Czarzasty, Adrian Zandberg i Robert Biedroń połączyli siły i są trzecią siłą w parlamencie z 49 posłami. Sukces może to niewielki, ale subwencja będzie, powrót też udało się zaliczyć. Żaden z panów nie miał pewnie większej szansy na wprowadzenie swoich ideałów do debaty parlamentarnej samodzielnie, a dzięki konsolidacji zaczęli być strawni dla elektoratu lewicowego.
Dziennik Gazeta Prawna
Wymierny sukces, jak dla nich to nawet duży, odnieśli Konfederaci, którym tym razem na przeszkodzie nie stanął próg wyborczy. Istnieje duże ryzyko, że do końca kadencji będą pokłóceni, wchłonięci częściowo przez PiS, a obok ich nazwisk będzie stało „poseł niezrzeszony”, ale sejmowe noce są ich. Tam będą mogli głosić w ramach oświadczeń poselskich program spod znaku Kościoła, szkoły i strzelnicy.
Kogo nie spytać, jest zwycięzcą: realnym, symbolicznym, moralnym, finansowym czy ideowym. Wszyscy wygrali, chociaż każdy w innej dyscyplinie. PiS zaś w polityce staje się tym, kim Niemcy są w piłce nożnej.