Przypadek Danii doskonale pokazuje ryzyko w budowaniu relacji z amerykańskim prezydentem. Po jednym nieudanym tweecie czy krytycznie ocenionym pomyśle autentyczna sympatia może się zmienić w równie silną niechęć, której efektem jest odwołanie wizyty państwowej i pogorszenie stosunków.
Dania tylko pozornie pozostaje na uboczu globalnej polityki bezpieczeństwa. Dla administracji Donalda Trumpa jest ważna choćby ze względu na sceptycyzm wobec kolejnej nitki Nord Stream czy rolę, jaką odgrywa przy budowie połączeń w projekcie gazociągu Baltic Pipe. A wszystko, co zwiększa koszty inwestycji rosyjsko-niemieckich, sprzyja opłacalności eksportu LNG ze Stanów Zjednoczonych, którego entuzjastą jest Trump.
Autonomiczna, lecz zależna od Danii Grenlandia jest równie ważna. Na wyspie znajdują się Thule Air Base – baza lotnicza USA – i elementy amerykańskiego systemu wczesnego ostrzegania przed międzykontynentalnymi pociskami balistycznymi. A te mają nieporównywalnie większe znaczenie niż tarcza antyrakietowa w Polsce i w Rumunii. W 2020 r. Amerykanie powołają nowy rodzaj wojsk – Siły Kosmiczne, którym w ramach Czwartej Dyrektywy ze szczególną uwagą przygląda się Donald Trump. Instalacje na Grenlandii będą ich kluczowym elementem. Zresztą już w czasie zimnej wojny pod tamtejszym lodowcem działało wyposażone we własny reaktor jądrowy tajne miasto – Camp Century, w którym Amerykanie ukrywali wyrzutnie rakiet wyposażonych w głowice nuklearne, nie informując o tym nawet władz w Kopenhadze.
Dziś Dania i Grenlandia są dla Waszyngtonu kluczem do rywalizacji o wpływy w Arktyce, na północnym Atlantyku i w kosmosie z coraz śmielej rozpychającymi się wokół bieguna północnego Rosją i Chinami. Jak podawał Reuters w 2018 r., władze w Pekinie były zainteresowane budową portów lotniczych w Ilulissat i Nuuk w ramach rozwijania Polarnego Jedwabnego Szlaku. Dla USA jest to oczywiście nie do zaakceptowania.
Wiedząc o tym wszystkim, Trump nie zawahał się jednak przed odwołaniem wizyty w Kopenhadze, do której miało dojść po spotkaniach w Warszawie z prezydentem Andrzejem Dudą i premierem Mateuszem Morawieckim. Pretensje wokół wymyślonej na poczekaniu koncepcji kupna Grenlandii okazały się ważniejsze niż logika państwowa i strategiczne z punktu widzenia USA interesy. Co prawda Grenlandia już raz de facto była pod kontrolą Stanów Zjednoczonych – w 1940 r., po ataku Niemiec na Danię, władze w Waszyngtonie objęły wyspę protekcją. To jednak wciąż za mało, by foch uczynić elementem dyplomacji, a o obecnej socjaldemokratycznej premier Danii Mette Frederiksen mówić per „irytująca” czy też „okropna”, gdy ta krytycznie oceniła pomysł sprzedania wyspy.
Przypadek Danii doskonale pokazuje ryzyko w budowaniu relacji z amerykańskim prezydentem. Po jednym nieudanym tweecie czy krytycznie ocenionym pomyśle autentyczna sympatia może się zmienić w równie silną niechęć, której efektem jest odwołanie wizyty państwowej i pogorszenie stosunków. Dania nigdy nie sugerowała, że istnieje choćby teoretyczna możliwość przehandlowania Grenlandii. Tymczasem ten ważny sojusznik USA, który wiernie wspierał Stany Zjednoczone podczas wojny w Afganistanie, tracąc w pasztuńskiej prowincji Kandahar 43 żołnierzy (największe straty kontyngentu w ramach misji ISAF w relacji do liczby mieszkańców państwa, które go wystawiło), został potraktowany jak trzeciorzędne państwo Afryki Subsaharyjskiej.
Na razie Polska pozostaje dla Trumpa ważnym partnerem.
– Nie mogę się doczekać tej wizyty. Lubię ten naród – mówił gospodarz Białego Domu.
– Prezydent Trump zadzwonił do prezydenta Dudy i omawiali szczegóły tej wizyty, a także przesłanie polityczne, które ma jej towarzyszyć. W jej trakcie panowie prezydenci potwierdzili, że mają duże oczekiwania w związku z tą wizytą – komentował w środę szef gabinetu prezydenta Krzysztof Szczerski.
Prasa sprzyjająca rządom PiS i telewizja publiczna najpewniej uczynią z przemówienia Trumpa w Warszawie patriotyczny show. Podstawowe pytanie w kontekście sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi i amerykańskim prezydentem jednak nie zniknie. To pytanie o długofalową wiarygodność najważniejszego gwaranta bezpieczeństwa Polski.
Z jednej strony mamy Trumpa, który podpisuje z Andrzejem Dudą zakładającą radykalne wzmocnienie sił USA w Polsce deklarację o współpracy wojskowej. Z drugiej tego, który otwarcie mówi o możliwości powrotu Rosji do grupy G8, z której została wykluczona po aneksji Krymu.
– Dużo większy sens miałoby istnienie tej grupy z udziałem Rosji – powiedział przed kilkoma dniami w Białym Domu, dodając, że „mógłby poprzeć” jej powrót. – Jak wiecie, przez długi czas była to G8 i prezydent Obama nie chciał już Rosjan, ponieważ byli mądrzejsi od niego – dodawał prezydent USA na kilka dni przed szczytem G7 we francuskim Biarritz.
W podobnym tonie wypowiadał się Emmanuel Macron, który swoje tezy powtórzył we wtorek na corocznej naradzie z francuskimi ambasadorami.
Zgoda Stanów Zjednoczonych na bezkosztowy powrót Władimira Putina do najważniejszego formatu dyplomatycznego w zasadzie redukowałaby korzyści ze wzmocnienia przez USA wschodniej flanki NATO, nad którym konsekwentnie pracowały zarówno rządy PO-PSL, jak i Zjednoczonej Prawicy po szczycie NATO w Walii w 2014 r. Kreml zalegalizowałby tym samym zabór terytorium suwerennego państwa i stosowanie doktryny ograniczonego użycia siły w byłym ZSRR na wzór ataku na kutry ukraińskie w Cieśninie Kerczeńskiej jesienią 2018 r. Kwestią czasu będzie wówczas próba zwasalizowania eksperymentującej z asertywną polityką wobec Kremla Białorusi i położnej na granicy z południowo-wschodnią flanką NATO Mołdawii. Najpewniej pod kontrolą Rosji pozostanie również basen Morza Azowskiego. Pytaniem otwartym będzie metoda, po którą sięgnie Rosja, by przetestować poziom determinacji Zachodu w krajach bałtyckich.
Polska kokietuje amerykańskiego prezydenta. Pojęcie „Fort Trump” doskonale zagrało na jego próżności. Podobnie jak w zasadzie pewny aplauz podczas przemówienia w Warszawie, na który nie może liczyć w innych stolicach europejskich. Na razie Polska na tym korzysta. Od szczytu NATO latem 2016 r. liczba żołnierzy USA w Polsce stale rośnie. Na ukończeniu jest wchodząca w skład tarczy antyrakietowej instalacja w Redzikowie. W Mirosławcu działa baza amerykańskich bezzałogowych MQ-9 Reaper, a w Powidzu rozbudowuje się instalacje niezbędne do szybkiego przyjęcia znacznych sił amerykańskich.
Na ile to wszystko jest trwałe? Czy wraz z powrotem Rosji do G7 i przekształceniem grupy w G8, a tym samym rozgrzeszeniem z agresywnej polityki i z łamania prawa międzynarodowego, nie zniknie główny powód wzmacniania wschodniej flanki NATO? Z rozmów DGP z przedstawicielami polskich władz, którzy negocjowali Fort Trump z Amerykanami, wyraźnie wynika, że jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie brak. Nasi rozmówcy zastanawiają się, na ile ważne w polityce USA wobec naszego regionu są tzw. doktryna Mitchella (od nazwiska Aarona Wessa Mitchella, który w latach 2017–2019 zajmował stanowisko asystenta sekretarza stanu USA ds. Europy i Eurazji) i koncepcje doradcy Trumpa ds. bezpieczeństwa Johna Boltona, a na ile afekty amerykańskiej głowy państwa.
Mitchell i Bolton to doświadczeni dyplomaci, którzy od lat przekonują decydentów w Białym Domu do zacieśniania stosunków z Europą Środkową i Wschodnią. Ich zdaniem, jeśli w tym regionie zabraknie USA, to próżnię wypełni albo Rosja, albo Chiny.
Ta doktryna jest na razie realizowana. Bolton był we wtorek w Kijowie. Lobbował przeciw – według ukraińskiej prasy już sfinalizowanemu – przejęciu przez chińskie firmy powiązane z armią większościowych udziałów w produkującym silniki do samolotów transportowych koncernie Motor Sicz. Dopinał też szczegóły spotkania Donalda Trumpa z ukraińskim prezydentem Wołodymyrem Zełenskim, które zaplanowano na 1 września w Warszawie. Z Kijowa Bolton poleciał do Mińska, by powiększyć Białorusi pole do lawirowania w stosunkach z Rosją.
Tak realizowana polityka USA w Europie Środkowej i Wschodniej może tylko cieszyć. Problem w tym, że z jednej strony są doświadczeni dyplomaci, a z drugiej działający w szarej strefie wiarygodności Donald Trump. Prezydent pozostaje – jak określiła to trafnie prasa niemiecka – politykiem Zersetzung. Pojęcie to pamięta czasy NRD i oznacza stosowaną przez enerdowską bezpiekę taktykę „rozpuszczania w kwasie” rzeczywistości oraz działania na niedopowiedzeniach, plotkach, absurdach i wieloznacznościach.
Właśnie taki jest Trump, a polska dyplomacja ma ograniczone możliwości, by wpływać na jego twitterową osobowość. Raz – jak przy okazji wylansowania terminu „Fort Trump” – udaje się nakarmić jego ego. Innym razem – jak w absurdalnych scenariuszach odkupu kawałka terytorium – nie. Zachwycając się kolejnym „wspaniałym” – tak to poprzednie określał sam Trump – przemówieniem amerykańskiego prezydenta w Warszawie, warto o tych specyficznych uwarunkowaniach pamiętać. Choćby dlatego, by nie popaść – jak pisał po ostatniej wizycie Andrzeja Dudy w Waszyngtonie Ludwik Dorn na łamach „Nowej Konfederacji” – w radykalne samodurstwo.
Zgoda Stanów Zjednoczonych na bezkosztowy powrót Rosji do grupy G7 i przywrócenie G8 zredukowałaby korzyści ze wzmocnienia przez USA wschodniej flanki NATO