Prezydent sprawił Sojuszowi osobliwy prezent. Zażądał, by partnerzy płacili Ameryce za stanie na straży ich bezpieczeństwa.
Amerykański przywódca zwrócił się do sojuszników, u których stacjonuje US Army – głównie do Niemiec, Korei Południowej i Japonii – by w całości pokrywali koszty kontyngentu. Potem szef biura bezpieczeństwa narodowego John Bolton dorzucił do tego jeszcze 50-proc. haracz za to, że Stany Zjednoczone w ogóle angażują się w ochronę kogokolwiek. Czyli właściwie ile?
Amerykańska infrastruktura w RFN jest kluczowa dla funkcjonowania całego Sojuszu. Landstuhl Regional Medical Center jest placówką medyczną klasy światowej, gdzie doprowadzano do zdrowia żołnierzy rannych w Iraku i Afganistanie. Do tego dochodzi strategiczna baza w Ramstein. W Kelley Barracks w Stuttgarcie mieści się też kwatera główna US Africom, dowództwa amerykańskich sił odpowiedzialnego za operacje na kontynencie afrykańskim. Trudno w ogóle oszacować, ile Berlin miałby z dnia na dzień za to zapłacić. Nie zapominajmy też, że nasze marzenia o wzmocnieniu kontyngentu USA, czy to w postaci stałej bazy, jak proponował jesienią w Białym Domu Andrzej Duda, czy też w wersji bardziej rozproszonej, z oczywistych powodów logistycznych są związane z silną obecnością Amerykanów w RFN.
Co więcej, wypowiedź Donalda Trumpa jest wodą na młyn sił politycznych, które grają na coraz większej niechęci Niemców nie tylko do obecności żołnierzy USA, ale Ameryki w ogóle. Można postawić tezę, że prezydent Stanów Zjednoczonych powoli, ale konsekwentnie próbuje wygasić Sojusz Północnoatlantycki. Oczywiście nazywał NATO szkodliwą instytucją już w czasie kampanii wyborczej, ale czym innym jest hazard kandydata, który chce wygrać, a czym innym deklaracja męża opatrznościowego całego świata, którym z urzędu od ponad 70 lat jest prezydent Ameryki.
Tymczasem Trump nie tylko na Twitterze, ale i w półoficjalnych rozmowach z partnerami krytykuje kondycję atlantyckiego partnerstwa, powtarzając, że Ameryka nic z niego nie ma. Jesienią ”New York Times„ opublikował tekst, powołując się na wysoko postawionych urzędników z Brukseli, że od dłuższego czasu muszą oni walczyć z amerykańską dyplomacją o to, czy słynny art. 5 Traktatu północnoatlantyckiego, w którym ”strony zgadzają się, że zbrojna napaść na jedną lub więcej z nich w Europie lub Ameryce Północnej będzie uznana za napaść przeciwko nim wszystkim„ i wobec tego solidarnie staną do walki, jest jeszcze w ogóle w mocy.
Jedynym w historii testem tego przepisu była wspólna reakcja na zamachy z 11 września 2001 r. i operacja Enduring Freedom w Afganistanie w ramach misji ISAF. Ale tu chodziło o interes Ameryki i dziś partnerzy się obawiają, czy gdyby oni sami zostali zaatakowani, Waszyngton wypełniłby swój sojuszniczy obowiązek. Mniej więcej w tym samym czasie, w jakim powstał tekst ”NYT„, dziennik ”Washington Post„ napisał, że Federalne Biuro Śledcze rozpoczęło dochodzenie kontrwywiadowcze w sprawie tego, czemu wypowiedzi prezydenta USA w sprawach transatlantyckich służą interesom Władimira Putina.
Oczywiście USA są demokracją liberalną, a system od 240 lat trzyma się dzięki mechanizmowi równowagi i hamulców, władze ustawodawcza i sądownicza cały czas patrzą na ręce władzy wykonawczej, a kwestia traktatów międzynarodowych jest domeną Senatu, wobec czego stabilność i przyszłość NATO nie są zagrożone. Kongres podjął nawet niedawno uchwałę pochwalającą i wspierającą Sojusz jako partnerstwo wyjątkowe dla Waszyngtonu. A do tego jeszcze, wedle sondażu przeprowadzonego latem zeszłego roku przez pracownię Quinnipiac University, 78 proc. Amerykanów je popiera i uważa, że USA powinny bronić zaatakowanych sprzymierzeńców. W teorii jesteśmy zatem bardziej niż bezpieczni.
A w praktyce? Badania na temat tego, co by się stało, jakby przyszło co do czego, przeprowadził Scott Anderson z Brookings Institution, który wcześniej przez wiele lat pracował jako pełnomocnik prawny Departamentu Stanu. – Prezydent w sprawach polityki zagranicznej może naprawdę bardzo wiele bez oglądania się na Kongres – mówi nam. I podaje przykłady. W 1979 r. senator Barry Goldwater pozwał prezydenta Jimmy’ego Cartera za to, że ten bez zgody ustawodawcy wycofał się z dwustronnego paktu obronnego z Tajwanem, kiedy rząd USA zaczął realizować pragmatyczną politykę jednych Chin przeciwko ZSRR. Sąd Najwyższy oddalił pozew, uznając go za ściśle polityczny, a nie z zakresu kompetencji władzy, i oświadczył, że do polityki mieszać się nie będzie. Doszło wówczas do niezwykłego podziału wewnątrz izby. Za Carterem stanął sędzia Thurgood Marshall, a za Goldwaterem – Bill Brennan. To dwaj najbardziej lewicowi juryści ostatnich 70 lat, zawsze głosujący tak samo w sprawach wewnętrznych.
W 1986 r. korporacja Bea con Products prowadząca interesy w Nikaragui pozwała administrację Ronalda Reagana za wprowadzenie bez zgody Kongresu embarga przeciwko reżimowi sandinistów. Federalny sąd okręgowy zażalenie oddalił. W 2002 r. 32 Izby Reprezentantów pozwało George’a W. Busha za to, że bez ich zgody wycofał się z zawartego z ZSRR w 1972 r. traktatu ABM o ograniczeniu rozwoju, testowania i rozmieszczania systemów antybalistycznych. Ustawodawcy przegrali w sądzie okręgowym dla Dystryktu Kolumbii. Sędzia powołał się na wyrok ”Goldwater przeciwko Carterowi„ i zamknął sprawę.
Relacje transatlantyckie przed globalnym nieszczęściem chroni dziś człowiek, który w masowej wyobraźni nie uchodzi za męża stanu i multilateralistę wierzącego w dyplomację, a mianowicie były bushowski wiceprezydent Dick Cheney. W miniony weekend spotkał się on w kurorcie Sea Island w Georgii ze swoim odpowiednikiem w rządzie Trumpa Mikiem Pence’em. Zarzucił Białemu Domowi, że ten nie potrafi rozmawiać z ludźmi i w szybkim tempie kruszy to, co udało się osiągnąć poprzednim republikańskim ekipom, w tym jemu. Tu uszczypnął samego wiceprezydenta, przypominając mu, że za jego przykładem może odgrywać większą rolę w polityce zagranicznej, niż dzieje się to obecnie. I skrytykował Trumpa, mówiąc, że w stosunkach międzynarodowych nie można się zachowywać jak handlarz deweloperką z Nowego Jorku i wszystkiego liczyć w dolarach.