Był sobie pastuszek, głosi znana bajka ezopowa, któremu się nudziło, pobiegł więc do wioski, krzycząc: ”Wilk pożera moje stado!„. Mieszkańcy rzucili się mu na pomoc, ale że żadnego wilka nie było, to się zezłościli i wrócili do domów. Jeszcze kilka razy zabawił się tak pastuszek kosztem uczynnej wspólnoty… No i kiedy wilk naprawdę zaczął pożerać stado pastuszka, na jego krzyki nie zareagował nikt. Wilk więc zżarł nie tylko owce, ale na dokładkę i jego samego.
Pastuszek dokonał dewaluacji emocjonalnej treści ważnego pojęcia (wilk) i sam się na tym przejechał. Tymczasem debata publiczna w Polsce polega w ostatnich latach przede wszystkim na alokacji mocnych epitetów. Nie jest najgorzej, gdy strony krzyczą, że inni to idioci bądź synowie kurtyzany. Pół biedy, kiedy wyzywają się od oderwanych elit bądź populistów; propagatorów rozdawnictwa lub neoliberałów; protekcjonistów bądź globalistów, choć te określenia, niegdyś niosące realną polityczną treść, w miarę jak rzeczywistość się komplikuje, powoli stają się tylko sygnałami wskazującymi właściwy kierunek nienawiści odpowiednim elektoratom. Gorzej, że głównymi oskarżeniami, jakimi zbyt lekko szafuje klasa polityczna i komentatorska, są takie terminy o politycznej treści, które najsilniej mobilizują emocjonalny sprzeciw i panikę – jak na przykład "agent" czy "faszysta".
Żeby nie było: nie chcę tu stosować popularnego ostatnio chwytu retorycznego, który nazywam "Salomonowy pseudozen", a który polega na nieuprawnionym zrównywaniu dwóch stron konfliktu (np. "PiS, PO, jedno zło"; "Miejskie szkodniki: auta, piesi, hulajnogi"), a potem unoszeniu się nad skonfliktowanymi w pozie Buddy, skinieniami mędrca wydając rzekomo neutralne osądy z atrapy oświeconych przestworzy ("Zasądzam, że auta mogłyby tak nie jeździć, a piesi tyle nie chodzić"). Uważam bowiem, że jedni mają akurat zdecydowanie więcej racji, wyzywając drugich, niż ci drudzy tych pierwszych. Nie przeszkadza mi to jednak sądzić, że warto się zastanowić nad przyczynami i konsekwencjami używania epitetów ostatecznych w ogóle, niezależnie od politycznej proweniencji ust, z których one płyną.
Dlaczego ludzie tak chętnie wybierają słowa z krańców kontinuum? Może robią to arbitralnie i bez sensu. A może ich adwersarze naprawdę są hitlerami lub ubekami? Ale zakładając, że Hitler wymordował miliony, a ubecja to pozbawione moralności narzędzie zbrodniczego reżimu, możemy zakładać, że użyć w dobrej semantycznej wierze jest jednak nie tak wiele. O wiele prawdopodobniej brzmi teza, że użycie tych słów jest retoryczną przesadą.
Być może profesor Zybertowicz, jeśli go przystawić do faktograficznego muru, nie tyle uważa, że wszyscy opozycjoniści z Okrągłego Stołu byli pełnoprawnymi agentami, ile sądzi, że ich historie życia były skomplikowane i że niesłusznie się je niekiedy całkowicie wybiela. Być może opozycja mówiąc, że rząd jest faszystowski, nie tyle uważa, że Kaczyński z Morawieckim budują na Nowogrodzkiej modele obozów koncentracyjnych dla nie-Polaków, ile sądzi po prostu, że pewne ruchy rządu – wpatrzenie w wodza, próby wasalizacji sądownictwa, przymykanie oka na mowę nienawiści czy zachęcanie kibolstwa pod płaszczykiem inkluzji – są łudząco podobne do wybranych czynników, które były obecne także w długofalowym procesie formowania się wiadomych reżimów i to zasługuje na wzmożoną uwagę. W takim wypadku użycie epitetów to po prostu celowa retoryczna hiperbola – zmęczeni tym, że nikt nie bierze ich spostrzeżeń poważnie, adwersarze sięgają po cięższy słowny kaliber, mając nadzieję na emocjonalne wzmożenie zgnuśniałej publiczności, często dla jej dobra.
Tak rozumiany mechanizm nazewniczy jest nieco inny niż ten opowiedziany przez Ezopa. To bardziej tak, jakby owce pastuszka były ciągle nękane przez psa sąsiada; nikt mu nie chce pomóc w walce z groźnym Burkiem, więc chłopiec, by w ogóle dostać jakąkolwiek pomoc, musi zacząć wrzeszczeć, że to wilk. Ale długofalowe koszty inflacji pojęć są podobne – w końcu i tu następuje uniewrażliwienie; publika się semantycznie znieczula i słysząc: "Brać faszystę!" mruczy pod nosem: "Eee, po co wkładać buty; pewnie kolejny Burek…".
To źle, a nawet fatalnie. Dlaczego? Ano dlatego, że emocjonalny potencjał mieszkańców wioski (nas wszystkich) jest jednak ograniczony, a kiedy się wyczerpie, nie będzie już słów, które ich (nas) poderwą z łóżek. Często się mówi, że amerykańscy liberałowie byli językowo bezradni w obliczu Donalda Trumpa, bo nie było niczego, co chcieli o nim powiedzieć, czego nie zużyli już na mainstreamowego Mitta Romneya. Często mówi się również, że nie ma już absolutnie niczego, co nie zostało powiedziane o Trumpie, a czego można by użyć, jeśli w następnych wyborach prezydenckich wystartuje, powiedzmy, lider Ku Klux Klanu. A wilk przecież zwykle nie poprzestaje na chłopcu; wilk idzie dalej i zjada całą wieś; chłopiec, który pochopnie wzywa jego imię, naraża nie tylko siebie, ale przede wszystkim całą wspólnotę. Na co? Na rządy Ku Klux Klanu czy Faktycznych Faszystów; na akceptowanych siłą zmęczenia semantycznego Amoralnych Agentów w strukturach państwa; na rzeczywistą Targowicę, która jest nie do zidentyfikowania w zagęszczeniu oskarżeń o zdradę itp., itd. Krótkofalowo strategia inflacji pojęciowej działa i wyprowadza ludzi na ulicę; długofalowo buduje anomię i obojętność polityczną, które są fundamentem przyzwoleń na potworne zło.
Magazyn DGP 08.03.19 / Dziennik Gazeta Prawna
Dlatego nie krzyczmy, że wilk idzie, gdy idzie pies. Nie jest to proste, tak po prostu zjechać z tonu, jeśli zły pies również jest poważnym zagrożeniem, na które nikt nie zwraca należytej uwagi. Nie jest to proste, bo działa jak dylemat więźnia w teorii gier – gdy oboje zaczniemy pilnować słów, korzyści są duże; gdy jednak ja spuszczę z tonu, a ty dalej będziesz grzmiał: "Sprzedajni agenci!", ja przegram podwójnie. No i w końcu nie jest to proste, bo memetyczno-twitterowa natura naszej debaty aż się prosi o wrzask i zdjęcia krzyżówki Hitlera ze Stalinem. Ale ci, którzy tego nie zrobią, kiedyś będą żałować. Zwłaszcza że… że to najpewniej agenci Putina, dążący do ludobójstwa sprzedajni komuniści, którzy chcą rozkraść Polskę i zdradzić Naród.
Dlaczego ludzie tak chętnie wybierają słowa z krańców kontinuum? Może robią to arbitralnie i bez sensu. A może ich adwersarze naprawdę są hitlerami lub ubekami? O wiele prawdopodobniej brzmi teza, że użycie tych słów jest retoryczną przesadą