Plac Wilsona w Warszawie to nie Praga-Północ ani nie Jelonki. Kto mieszka w okolicy, tego pewnie stać na lepszy sweter i kosmetyczkę. I podobno tam, przed stacją metra, stali panowie kandydujący do europarlamentu z listy PiS (Jacek Saryusz-Wolski, Konstanty Radziwiłł, Ryszard Czarnecki) i rozdawali ulotki.
Dziennik Gazeta Prawna
Zdarzenie na pozór błahe, nie warte aż poematu. Ale przyjaciółka, świadek owego zdarzenia, opowiedziała mi o nim nie ze względów politycznych, lecz estetycznych: „Wyglądali wprost fantastycznie” — powiedziała. Zdziwiło mnie to, nie powiem. W końcu taki Czarnecki to nie Russell Crowe (mówię to bez złośliwości, ze mnie także żadna Julia Roberts). Okazało się, że nie o piękno przyrodzone jej chodzi, a o to nabyte. Panowie mieli cery zdrowe i poliki rumiane, włosy w nosach i uszach cudnie przycięte, zęby ładne, fryzury porządne. Ziemskie ich powłoki obleczone były w garnitury przedniej jakości, bez wątpienia uszyte na miarę. W ich butach niebo się mogło lepiej przejrzeć niźli w pobliskiej kałuży. Tak wykwintna była ich aparycja, że (podobno) wyraźnie odróżniali się nawet od przyzwoicie ubranego tłumu Żoliborza.
Brzmi to prawdopodobnie dla tych, którzy widują członków dobrze umocowanej, nieefemerycznej klasy politycznej, polityków długotrwałych i zawodowych, zwłaszcza mężczyzn (wśród kobiet nader zadbany wygląd jest mniej zaskakujący). „Socjoestetyka” tych panów jest wyjątkowa. W dużej większości mają polityczny syndrom gładzi. Inaczej niż większość plebsu, brwi mają przystrzyżone, okulary eleganckie, nogawki dokładnie do ziemi. Nie są może tak piękni jak celebryci; ich ubrania nie kosztują tyle za kilogram, co odzienie finansowej arystokracji. Wyglądają po prostu jak zwykli Polacy – miewają tusze, łysiny i naddatki narządu węchu. Ale to Polacy po kuracji witaminowej i korekcie konfekcji, filmowani przez gęstą pończochę, bliscy znajomi fryzjera i dentysty.
Gładź nie ma sympatii politycznych. Grzegorz Schetyna ma piękny uśmiech, Jarosław Kaczyński z bliska też prezentuje się nader „porządnie”. Raz na przykład szłam za Romanem Giertychem po ulicy i mało nie wpakowałam się na słup, podziwiając, jak czysto wygląda w porównaniu z otoczeniem. Nie da się tego dostrzec na ekranie telewizora. Kiedyś znów zaproszono mnie i paru innych rozczochranych publicystów do radia, z którego wychodził właśnie Jarosław Gowin – na widok jasnej czystości od niego bijącej od razu posklejały nam się rozdwojone końcówki włosów. Ta estetyczność i czystość wciąż mnie zaskakują.
Nie wyśmiewam, bynajmniej. Lepiej wyglądać lepiej niż gorzej, to nie ulega wątpliwości. Do pewnego stopnia gładź owa to dla osób występujących publicznie rodzaj narzędzia pracy. Kamery bywają bezlitosne, zdjęcia są powiększane. Żyjemy w podłych czasach, w których niewinne włosy w nosie mogą się porozłazić po memach i odciągnąć uwagę tłumu od spraw istotnych. Jednak trudno pozbyć się wrażenia, że z gładzią można przesadzić. A zbyt pięknie odszyta gładź wieloletnich polityków, tych z placu Wilsona i innych kandydatów na europosłów, ma wymiar symboliczny.
Koniec końców gładź, nawet taka niewinna i przypadkowo nabyta w toku publicznej kariery, sprawia, że polityk wyłamuje się z tradycji koszuli Kuronia i swetra Pałubickiego. Przestaje wyglądać jak swój wyborca – a więc jak ktoś, dla kogo problemy wyborcy są faktycznie istotne i naglące. Bo kto po garnitur idzie do najlepszego krawca, ten raczej nie porusza się metrem. Komu niebo przegląda się we włoskich butach, ten raczej nie szuka pomocy medycznej na SOR-ze – a nawet jeśli szuka, to pani na rejestracji od razu wyłuskuje go z jęczącego stada. Kto ma teczkę ze skóry cielęcia, pewnie trzyma ją w apartamencie z panem ochroniarzem i kamerami; nie boi się, że ją skradną, nie planuje więc spotkań z dzielnicowym. Kto ma okulary Armaniego i ładnie przycięte brwi, z rzadka tylko posyła dziecko do szkoły publicznej, a jeśli posyła, to tylko do tej najlepszej. Doświadczenie i kształcona w obserwacji intuicja socjologiczna mówią nam, że tak wyglądający delikwent z usług publicznych korzysta tylko w drodze wyjątku i na wyjątkowych zasadach. Polityk przestaje wyglądać jak swój wyborca prawdopodobnie dlatego, że przestaje być taki jak on.
To oczywiście argument mocno demagogiczny – po pierwsze, nie każdy polityk jest gładki; po drugie, gładkość niekoniecznie wyklucza przesiadywanie w kolejce w przychodni; po trzecie nieobecność w przychodni niekoniecznie stanowi o niemożności pojęcia przychodnianych spraw. Ale i tak owa gładź polityczna, zawsze gdy ją widzę, przypomina mi o jednym z największych problemów współczesnych demokracji zachodnich, a mianowicie o tym, że elity rządzące zasadniczo nigdy nie muszą sparzyć się na tym, co zniszczyły. Jeśli twoje dziecko chodzi do szkoły w Brukseli, nie obchodzi cię demolka polskiej edukacji. Jeśli jeździsz limuzyną, w poważaniu masz transport publiczny. Interesuje cię tylko to, by publika sądziła, że leży ci on na sercu. Tak to jest, kiedy twoja realna działalność polityczna jest radykalnie rozwiedziona z twoim własnym interesem – masz o jedną wielką motywację mniej, żeby zrobić dobrą robotę. Nassim Nicholas Taleb w swojej nowej książce „Skin in the Game” nazywa to zasadą „skóry w grze”, która zakłada, że prawdziwa wartość działania płynie z ryzykowania własną głową – kiepski to architekt, który programowo nie odwiedza zaprojektowanego przez siebie domu, na ryzyko zawalenia wystawia innych, a sam sadowi się w wygodnym schronie.
Do europarlamentu chcą jechać eksperci, prawdziwi eurosceptycy i realni euroentuzjaści. Ludzie, którzy mają wielkie plany i ważne cele. Ale najwięcej kandydatów to zawodowi wieczni politycy średniego szczebla, dla których Bruksela jest nieustannym schronem albo ma się takim schronem stać. Bo tu tak nabruździli, że a nuż dopadnie ich własna niekompetencja. Duża część z nich ma piękne marynarki, nie robi zakupów w osiedlowych sklepach, wygłasza tylko okrągłe zdania i wygląda wprost fantastycznie. Wyborco drogi, pamiętaj, by głosować na tych, którzy są gotowi wleźć w swoje własne błoto i zabrudzić swoje buty, choćby tylko metaforyczne.
W filmie „Monty Python i Święty Graal” dwóch bohaterów zauważa przejeżdżającego konno mężczyznę. „To musi być król!” – mówi jeden nabożnie. „Skąd wiesz?” – pyta drugi. „Bo nie jest cały umazany g…” – odpowiada pierwszy. Dziś, przed wyborami, pamiętajmy, że monarchia to ustrój szkodliwy i powinniśmy raz na zawsze ją zakończyć.