Jak nazwać system, w którym żyjemy? Najpewniej kapitalizmem. Dominuje w nim własność prywatna, kapitał hula bez większych ograniczeń po najdalszych zakamarkach globu, a praca ludzka stała się towarem. Ale podskórnie czujemy, że nie jest to ten kapitalizm, którym przed laty tak bardzo zachwycali się jego piewcy.
Mija właśnie 75 lat od premiery „Drogi do zniewolenia” Friedricha Augusta von Hayeka. Zmarły w 1992 r. austriacki ekonomista dowodził w niej, że wszelkie próby ograniczania wolnego rynku skończą się popadnięciem w jakąś formę totalitaryzmu. Gdy pisał „Drogę…”, trwała jeszcze II wojna światowa, a III Rzesza zmagała się ze Związkiem Radzieckim. Słowa Austriaka dla wielu przerażonych narodowym socjalizmem, faszyzmem i komunizmem zdawały się nie podlegać dyskusji.
Dziś odwołując się do tej samej liberalnej tradycji, harvardzka ekonomistka Shoshana Zuboff (w Magazynie z 6 lipca 2018 r. ukazał się z nią wywiad) dowodzi, że należałoby napisać do pracy Hayeka sequel. Sama nawet tak zrobiła – jej praca nosi tytuł „Surveillance Capitalism” (Kapitalizm inwigilacji). Zuboff pierwszy raz użyła tego pojęcia w 2014 r. Teraz rozwinęła swoje tezy w zgrabną całość. Jej przekaz to intrygująca skarga na to, jak ostatnie półtorej dekady doprowadziło do spełnienia najczarniejszych snów klasyków ekonomicznego liberalizmu.
Stało się tak, że największe korporacje dostały to, co chciały. Mogą działać bez większych ograniczeń w niemal dowolnym zakątku globu. Niczym nieskrępowane. Co prawda raz na jakiś czas gdzieś na świecie podnosi się oburzenie, że ta i owa firma znów wymknęła się jurysdykcji podatkowej (pisałem o tym tydzień temu na przykładzie Netflixa). Zazwyczaj jednak z pomocą swojej lobbingowej potęgi (i sztandarowego argumentu, że innowacje nie znoszą ograniczeń) zwycięzcy ostatniego globalizacyjnego rozdania – Google, Amazon, Facebook, Apple, określani niekiedy jako GAFA – bez trudu potrafią pokrzyżować każdą próbę wpisania ich działań w jakieś legislacyjne ramy.
Tylko że – zdaniem Zuboff – ta wolność nie jest tą, o której pisał Hayek. Jego ideał rynku oparty jest na mieszance wolności ekonomicznej i pewnego rodzaju ignorancji. Hayek wierzył w wolny rynek nie dlatego, że kochał niskie podatki albo brak regulacji. Postulował takie rozwiązania, bo był przekonany, iż tylko w takiej sytuacji uniknąć można tego poziomu koncentracji władzy, który był udziałem znanych mu totalitarnych dyktatorów. Miała to gwarantować właśnie owa ignorancja. Poszczególni rynkowi gracze – w przeciwieństwie do Hitlera czy Stalina – nie mieli posiadać pełni wiedzy na temat swoich poddanych. To sprawiało, że rynek mógł być wolny.
Dziś sytuacja się odwróciła. Korporacje takie jak Google czy Facebook szczycą się tym, że ich siła polega właśnie na wiedzy. Na zdolności do niemal totalnej inwigilacji użytkowników. Dzięki temu mogą tworzyć algorytmy odgadujące nasze myśli, zanim w ogóle pojawią się one w naszych głowach. To oznacza, że wolny rynek (taki, jakiego chciał Hayek) nie może zaistnieć. Bo co to za rynek, na którym niektórzy gracze wyznaczają wszystkie reguły gry. To zupełnie jak sowiecki parlamentaryzm – tak chętnie wyśmiewany w czasach komunizmu oksymoron.
Wolny rynek, jakiego chciał Hayek, nie może dziś zaistnieć. Bo co to za rynek, na którym niektórzy gracze wyznaczają wszystkie reguły gry. To zupełnie jak sowiecki parlamentaryzm – tak chętnie wyśmiewany w czasach komunizmu oksymoron
Magazyn DGP z dnia 1 marca 2019 r. / Dziennik Gazeta Prawna