- Jak była ta afera Polskiej Fundacji Narodowej, z tymi 20 mln zł na rejs promujący Polskę na 100-lecie Niepodległości, jak Mateusza Kusznierewicza w to wplątano, ktoś w Sejmie powiedział, że jest Aleksander Doba, który bez żadnej państwowej pomocy rozsławia Polskę na świecie. Żadnej reakcji ze strony władzy nie było - mówi Magdalenie Rigamonti Aleksander Doba, polski podróżnik, kajakarz.
GazetaPrawna.pl
Do morza pan wchodzi?
Wczoraj byłem pomoczyć nogi (rozmawiamy w Darłowie podczas Festiwalu Media i Sztuka – aut.). Fale były metrowe. Proszę sobie wyobrazić dziesięciometrowe fale na oceanie. I mnie w kajaku.
Płynie pan teraz gdzieś?
Nie. Mój kajak jest do wzięcia. Nie, wróć, nie oddam go za darmo, bo to przecież najdroższy, najlepiej wyposażony kajak świata.
Nie będzie pan już pływał?
Po rzekach będę. Przez ocean – nie. Już trzy razy płynąłem. Zbliżyłem się do granicy ludzkich możliwości. Przetrwałem sztorm o sile 10 w skali Beauforta. Właśnie wtedy były dziesięciometrowe fale. Przed wyprawą zakładałem, że taki sztorm może być, ale oczywiście nie chciałem się z nim spotkać. No, bo kto by chciał być tak kotłowany. Zrealizowałem mój cel, mój plan przepłynięcia oceanu ze wschodu na zachód, z zachodu na wschód. Zawsze z biało-czerwoną flagą.
Ile to kosztowało?
Dużo.
20 mln zł?
Gdzie tam. Nawet miliona nie. Kilkaset tysięcy złotych. Ale dla mnie to jest bardzo dużo. Bardzo.
Rząd pana wspiera w działaniach?
Nie. Jak była ta afera Polskiej Fundacji Narodowej, z tymi 20 mln zł na rejs promujący Polskę na 100-lecie Niepodległości, jak Mateusza Kusznierewicza w to wplątano, ktoś w Sejmie powiedział, że jest Aleksander Doba, który bez żadnej państwowej pomocy rozsławia Polskę na świecie. Żadnej reakcji ze strony władzy nie było. Kiedyś Bronisław Komorowski wręczył mi Krzyż Kawalerski Odrodzenia Polski. Potem przeciwnicy PO wytykali mi, że przyjąłem od niego odznaczenie. Przecież to był prezydent. Jak mogłem odmówić? Zresztą, nawet się nad odmową nie zastanawiałem. Wtedy prezydent oprowadził mnie i żonę po Belwederze.
A potem zapytał, czy go pan poprze w wyborach.
Nie on, tylko jego minister. Zgodziłem się. I najwyraźniej tym sobie zaszkodziłem u innej politycznej opcji, która teraz jest u władzy. Opowiem coś pani. Byłem długoletnim pracownikiem Zakładów Chemicznych „Police”. Przed trzecią wyprawą wsparły mnie moje zakłady, mam duże logo na kajaku swojej firmy. Jednak kiedy płynąłem, to zmieniła się władza w Polsce. Przepłynąłem ocean. Byłem doceniany na całym świecie, a gdy wróciłem do Polski, to z Zakładów Chemicznych „Police” nawet nikt się ze mną nie spotkał. Nikt. Jakbym nie istniał. Przecież teraz już nic od nich nie chcę. Jestem emerytowanym inżynierem. Kajakarzem.
A od Polski?
Też nic. Na całym świecie się chwaliłem, że jestem Polakiem, że Polska to wspaniały kraj, w gazetach, telewizjach, na okładce „New York Times Magazine”, na gali National Geographic w Waszyngtonie, kiedy odbierałem prestiżową nagrodę Traveler of the Year. Wtedy powiedziałem: „A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają”. Bez uzgadniania z nikim. Poza scenariuszem. Potem na bankiecie wszyscy mi gratulowali. Wszędzie, gdzie się pojawiłem, budziłem zainteresowanie. Mój kajak też. Kajak, który ma barwy polskie. To wszystko razem mogło być wykorzystane ku chwale Ojczyzny. Teraz chcę pojechać samochodem na Magadan nad Morzem Ochockim.
Po co?
Bo nigdy nie byłem.
Od życia pan ucieka?
Nie uciekam.
Od codzienności, od żony, od dzieci, od wnuczek.
Nie, przecież specjalnie czekałem z tymi wielkimi wyprawami do czasu, aż dzieci wydorośleją. Nie chciałem, żeby ludzie gadali: nieodpowiedzialny ojciec naraża dzieci na sieroctwo. Przecież wiedziałem, jakie to ryzyko. Nie chciałem, żeby wychowywały się bez ojca. Zdawałem sobie sprawę, że z oceanu mogłem nie wrócić.
Że można utonąć.
Mój kajak jest w zasadzie niezatapialny. Został zbudowany w celu bezpiecznego przepłynięcia oceanu.
Nikt takiego wcześniej nie zbudował, więc i tak ryzyko było.
Pierwsza wyprawa prowadziła bezpieczniejszą trasą, na której nie występują sztormy. Tylko burze tropikalne mnie łapały.
Czym się różnią od sztormów?
Nadciąga taka ogromna chmura cumulonimbus, jest wysoka na kilkanaście kilometrów, jest bardzo silny wiatr i leje, ulewa straszna. I tak ze dwie do siedmiu godzin.
A fale?
Wysokie. To niesamowite. Wie pani, jaka wspaniała jest cisza przed burzą. I ten moment, kiedy energia zaczyna buzować. Z daleka widać już białe grzywy fal. Upał. I świadomość nieuniknionego. Ta burza po prostu musi nadejść, ona będzie już zaraz, uderzy, rozszaleje się.
Trzeba się modlić?
Zadaję sobie pytanie, czy to Bóg stworzył człowieka, czy to człowiek stworzył Boga. I wychodzi mi, że to drugie. Bóg istnieje w umysłach ludzi, którzy go potrzebują.
A pan?
Ja go nie potrzebuję. Ale rozumiem tych, którzy potrzebują. Dla mnie z chwilą śmierci kończy się wszystko.
No, ale pan ma ocean.
Hm... Chyba podczas drugiej wyprawy ktoś mi przesłał życzenia, by mnie Opatrzność miała w swojej opiece. To był grudzień, przed świętami, kiedy Opatrzność jest bardzo zajęta. I od razu przydarzyła mi się seria burz. Myślę sobie, niech Opatrzność zajmie się tymi, którzy o to proszą, a ja niech sobie spokojnie płynę. Pierwsza burza – chowam się w kabinie. Wiatr ustawia kajak bokiem do wiatru i fal. Ja bezradny. Kajak przechyla się, opiera się na pałąkach. Ale się nie przewraca. Kolejne burze, czy w dzień, czy w nocy, ja już byłem na zewnątrz z wiosłem w ręku. Jak wiatr mnie gonił w dobrym kierunku, zasuwałem ostro, a jak w przeciwnym, to starałem się hamować choć trochę, lekko skośnie. Jestem realistą i skupiam się na tym, co sam mogę zrobić. W żadnym momencie nie zwracałem się do Boga, do Opatrzności, bo to jest dla mnie irracjonalne.
Napisał pan testament?
Prawdę mówiąc to nie. Ale wszystko, co mam, i tak by przeszło na żonę i na dzieci. Przecież nie mam nikogo innego na boku, kogo miałbym umieszczać w ostatniej woli. Zresztą, ja dużo nie mam. Żona mi mówi: „Olek, stałeś się skąpy”. Ma rację, bo strasznie jestem oszczędny. Spodni nie muszę mieć nowych, bo już mam, koszuli też, bo mam.
Oszczędzał pan na wyprawę, czyli na siebie.
Te wyprawy były dla mnie tak ważne...
Najważniejsze?
Najważniejsze.
Żona się im sprzeciwiała.
Kiedy powiedziałem o tym kajaku, o wyprawie, to wszystko robiła, żeby mój plan storpedować. Ciężko mi było. Nie mogłem jej przekonać.
Darła się na pana?
Różnie, zdarzało się. Czasem jest tak, że im się głośniej krzyczy, to myśli się, że ma się więcej racji. Na mnie to nie działa. Mówiłem delikatnie: nie drzyj się. I próbowałem ją przekonać argumentami. Coś o rozwodzie wspominała.
Rozumiał pan ją?
Niemożliwym być jednocześnie na wyprawie i w domu. W zeszłym roku moja żona przeszła na emeryturę. Miała bardzo absorbującą pracę. Teraz ma mnie. Zawsze mówię, że kiedy Krzysztof Kolumb wybierał się na wielką wyprawę, żona pewnie też mu mówiła: Krzysiek nie płyń, nie wybieraj się tam, tam nic nie ma, wszędzie woda, możesz zginąć. A on nie posłuchał, popłynął i odkrył Amerykę. Gdyby się ugiął, nie wiedzielibyśmy, że jest Ameryka.
Do Kolumba się pan porównuje.
Są tacy, że trochę słuchają żony, a trochę robią coś, co sobie zaplanują. I dzięki temu jest postęp ludzkości. Wiedziałem, że moi bliscy bali się, że mogę nie wrócić. Ja też sobie zdawałem z tego sprawę. Jednak chęć zrealizowania marzenia była silniejsza.
Panie Olu, przepłynięcie kajakiem przez ocean to jest postęp ludzkości?
Tak, bo ludzie skrzydeł dostają, bo wiedzą, że można taki wyczyn zrobić. Żonie też mówiłem, że życie sobie bardzo cenię. Nie ruszałem przez ocean kajakiem z myślą, że mi się uda albo nie uda. Musiałem być pewien na starcie, że mam 99 proc. szans, że przepłynę. Jestem realistą, więc na 100 proc. pewności nie miałem. Kiedyś, za komuny, nie można było pływać kajakiem po morzu, a ja i tak czasem wypływałem. Pogranicznicy mnie łapali, ja się głupio tłumaczyłem, co ja na tym morzu robię. Potem jak się zmieniły przepisy, to całe nasze wybrzeże przepłynąłem, bo mnie kusiło morze. Podnosiłem sobie poprzeczkę wyżej i wyżej.
Inni przed panem już przepłynęli ocean kajakiem.
Dawno. Dwóch Niemców i jeden Brytyjczyk. W 1928 r., w 1956 r. i 2000 r. Tylko ich trzech. Dojrzałem do tego, że ja też mogę. Choć to nie był mój pomysł. W różny sposób zachęcił mnie do tego Paweł Napierała, pracownik Katedry Filozofii Uniwersytetu w Zielonej Górze. Siła argumentów filozoficznych spotkała się z moją realnością inżyniera mechanika. Traktowałem go poważnie, a okazało się, że on bajki opowiada.
Codzienność panu ciąży?
Jestem po prostu ciekawy świata. Chodzi o to, żeby przeżyć coś nie tylko w rutynie. A potem wrócić. I nie mam problemu z tymi powrotami. Przystosowuję się do życia w domu.
A ludzie panu nie przeszkadzają?
Nie, bo ja nie jestem typem samotnika.
Wygląda pan jak bieszczadzki pustelnik.
To z wygody.
Myślałam, że dla wizerunku.
Ostatnio trochę podciąłem włosy i brodę. To znaczy żona mi podcięła, bo za bardzo zarosłem.
Robi się pan na starszego niż pan jest.
Gdybym się ogolił, to musiałbym z kijem chodzić i oganiać się od dziewczyn. Żartuję. Mam niecałe 72 lata, dwóch dorosłych synów, wnuczki.
Synów pan terroryzował kajakowaniem?
Dzieciństwo spędzili w kajakach. Kiedy dorastali, to pływanie im obrzydło, a potem znowu pływali i razem zdobyliśmy dwukrotnie tytuł Drużynowych Akademickich Mistrzów Polski w Kajakarstwie Górskim. Ależ ja dumny łaziłem. Ojciec z synami – najlepsi w Polsce. Synowie rozumieją moją pasję. Pewnie też dzięki temu, kiedy płynąłem przez ocean, nie czułem się samotny. Ten eksperyment – ja sam, na wielkiej wodzie – nie jest dla mnie cierpieniem. Poza tym byłem tam z kimś, kogo lubię. Byłem sam ze sobą. Sam, ale nie samotny.
Straszny z pana egoista.
Nie, pani Magdo. Byłem na bieżąco z tym, co się dzieje na świecie, co w rodzinie. Z żoną osiem SMS-ów wymieniłem, żeby przed zimą na naszej działce odpowiednio wykręciła zawór i wyjęła, bo inaczej nam wszystko pozamarza i rozwali.
W trakcie której wyprawy?
Drugiej. SMS-owaliśmy, bo musiało być dokładnie tak, jak ja mówię. Kiedyś umówiłem się z żoną, że popatrzymy sobie na to samo, ona w Policach, a ja na oceanie. Umówiliśmy się pod kraterem Kopernika na Księżycu. Patrzę, mój wzrok leci jedną sekundę, odbija się i w drugiej sekundzie już nasze spojrzenia się spotykają.
Żona uwierzyła?
Ma jak ja romantyczną naturę. Żyłem tym, co się dzieje w domu, i również z tego powodu nie byłem samotny. Myślę, że samotność musi być czymś strasznym. Patrzę czasem na okna w blokach i zastanawiam się, ile tam mieszka samotnych ludzi, którzy nie mają do kogo gęby otworzyć. Wokół nich tętni życie, a oni w tej swojej samotności umierają, po klatce zaczyna roznosić się smród, to zaczynają budzić zainteresowanie. Ostatnio dziewczynka w przedszkolu zapytała mnie, czy kiedy płynąłem, to nie brakowało mi przytulania.
I co, brakowało?
Brakowało. Właśnie przytulania mi brakowało. Do żony, do dzieci, do wnuczek. Bliskości drugiego człowieka po prostu. Bo przecież porozmawiać przez telefon mogę, napisać SMS-a też. Nie mogę tylko usiąść naprzeciwko człowieka i popatrzeć mu w oczy, porozmawiać, podać ręki, przytulić. Chociaż, jak jestem w domu, to też nie zawsze jest normalnie. Kiedyś żona mnie wydała przed kolegami. Przygotowywałem się do zimowego spływu i sprawdzałem na sobie, jak zniosę mróz, więc przez wiele nocy spałem na balkonie.
Kajak pan też trzymał na balkonie?
Tak, zmieścił się. W 1989 r. zrobiłem wyprawę po przekątnej Polski z Przemyśla do Świnoujścia. Dwa tygodnie, bo tyle miałem urlopu. Od 1 do 13 kwietnia. Postanowiłem nie brać kuchenki turystycznej i jeść tylko zimne, niepodgrzewane rzeczy.
Po co?
Po to, żeby sobie dać w kość. Woda mi zamarzała, więc butelkę wkładałem pod koszulkę, tak żeby dotykała ciała i żeby choć kilka łyków rozpuścić. Dobrze się czułem. Potem przestałem zabierać kuchenkę i na inne wyprawy.
Na oceanie pan miał.
No, ale to są miesiące na wodzie. Jak za koło podbiegunowe płynąłem, też nie miałem. To była wyprawa z Polic do Narwiku. 101 dni płynąłem. 6 października dopłynąłem. A Norwedzy nie dawali mi szans. Pamiętam, że kupowałem strasznie drogi chleb.
Brzuch pan ma spory.
Ale tylko na lądzie. To, co straciłem na oceanie, już odzyskałem. Nawet z dużym zapasem. W pierwszej wyprawie straciłem 20 kg, w drugiej 10 kg, a w trzeciej 11 kg. Dużo świeżych ryb. Najlepsze są te latające.
Trzeba solić?
Nie, tam jest wszystko słone.
Jajecznicę na śniadanie dziś pan posolił?
Prawie nie. Mało solę. Mam soli dosyć. Jak się cokolwiek zmoczy na oceanie, to potem nie sposób tej soli wyciągnąć. A sól jest nieprzyjemna. Jak się coś słonego na siebie nałoży, koszulkę, spodenki, to jest uczucie, jakby to było wilgotne i szorstkie. Nieprzyjemne. Woda oceaniczna jest pięć razy bardziej słona niż ta w Bałtyku. Potwornie słona. W różnych instrukcjach piszą, żeby nigdy nie pić wody oceanicznej, nawet rozcieńczanej.
Przecież pan miał ze sobą odsalarkę.
Miałem, ale próbowałem też takiej rozcieńczonej wody. Chciałem sprawdzić, czy dam radę, jakby był jakiś kryzys, jakby się ta moja ręczna odsalarka popsuła. Straszna taka rozcieńczona woda, nie do wypicia. Odsalarka to jednak wspaniałe urządzenie. Ręcznie, po godzinie pompowania miałem trzy litry wody. Na oceanie wszystko było przesiąknięte solą, ja byłem przesiąknięty solą. Wie pani, jak się mięso takie do jedzenia pekluje, to w soli się je zostawia na kilka dni i ono do cna tą solą przesiąka. Nie wiedziałem, że jak się żywy organizm, człowieka po prostu, potrzyma w takiej soli, to on jest też przesiąknięty. Słony do cna się robi. Na pierwszą wyprawę wziąłem za mało słodyczy. Pamiętam, jak już prawie całkowicie wyjadłem konfitury żony. Łyżeczką wyskrobałem. Na słoiczku zostały tylko smugi po tym przysmaku. Palcem zacząłem sięgać, wylizywać i nagle zakłócenie w tym słodkim smaku. Palec słony. Sam palec possałem z minutę. OK, nie czuję soli. No to znowu sięgam do tych resztek słodyczy. I znowu sól przebija. Z głębi mojej skóry wylazła. Moje ciało było jak zapeklowane. Kilka minut ssałem ten palec, żeby te odrobiny słodyczy smakować bez soli.
Choruje się?
Nie, bo na oceanie nie ma się od kogo zarazić. No bo co, od ryb, od żółwia, od trzymetrowego rekina, co przepływa obok kajaka? Chyba nie. Raz bałem się, że jestem chory. Na pierwszej wyprawie. Czekałem w Afryce na kajak. W Senegalu. Kajak płynął statkiem. Jakieś problemy się zaczęły robić. Trzeba było dłużej czekać. Kilka nocy spałem w hotelu. A ostatnią u miejscowego chłopaka – Lamina. Znałem go, bo miał narzeczoną Polkę. Moskitiery w oknach. Okazało się, że jedno okno w nocy było niedomknięte, bo przez nie szły kable do telewizora. Telewizor wystawiał na podwórko, schodzili się sąsiedzi i oglądali. Rano patrzę, że mam ślady na skórze od ugryzień moskitów. Poprosiłem Lamina, żeby kupił mi lokalne środki na malarię. Mocną dawkę uderzeniową. Kupił, wziąłem, popłynąłem. Okres wylęgania zarodków wynosi około dwóch tygodni. I gdybym miał objawy choroby, to jeszcze przez tydzień miałem szansę wrócić do Afryki. Potem już nie. Wiatry i prądy by mnie tak pogoniły, że nie byłoby jak. Ten tydzień był straszny. Mam malarię czy nie? Jestem chory czy nie? Minął tydzień, dziesięć dni, dwa tygodnie. Nic. Hurra, nie mam malarii. Cieszyłem się jak dziecko. Ale po kilku dniach przyleciały tysiące takich drobnych owadów. Ze cztery gatunki. Obsiadły mi kajak. Nie lubię robactwa. To łaziło, pełzało. Wszystko wytłukłem. Z tydzień mi to zajęło. Nie wiem, jak tam się dostały. Jakaś chmura musiała je wynieść. Potem dalej już było czysto, jałowo.
Choroby morskiej pan nie ma.
Jeszcze tego by brakowało. Kto by mnie zastąpił. Przed trzecią wyprawą lekarze chcieli mnie przebadać, nie dałem się, bo bałem się, że jeszcze coś znajdą i usłyszę, żebym się kręcił niedaleko cmentarza, żeby w razie czego nie było problemu z transportem. No dobra, okulista i kardiolog mnie przebadali. Ale nic nie znaleźli. Dostałem numery telefonów do lekarzy różnych specjalności, żeby w razie czego dzwonić.
Z oceanu?
Panie doktorze, rekin mi zjadł rękę, co mam robić? Później ci lekarze opowiadali, że bali się, że do któregoś z nich zadzwonię. Miałem też ze sobą beczułkę pełną lekarstw, ale ani razu jej nie odkręciłem.
Pan na wielkie umięśnione ręce.
Od wiosłowania.
Mogę dotknąć?
Normalne mięśnie. Proszę bardzo.
A co z nogami, jak się tak długo płynie kajakiem?
W czasie ostatniej wyprawy prosiłem moją menedżerkę Magdalenę, żeby załatwiła lektykę, w której będę mógł być noszony przez czterech chłopów, jak dopłynę do Francji. Ucięła tylko, że nigdzie nie produkują lektyk. Do Francji dopłynąłem za wcześnie i prawie dobę czekałem tych, co mieli mnie powitać.
Bo teatr musi być.
Przecież to się robi też dla ludzi. I to na całym świecie.
O nogach pan miał mi powiedzieć.
Co jakiś czas trzeba wstać, zrobić trochę przysiadów. Potruchtać lekko w miejscu. Chodzić za bardzo nie można, bo i miejsca nie ma, i łatwo wypaść.
Na golasa się jest?
Jak ciepło, to na golasa. Majtki tylko przy wypływaniu i dopływaniu do portu. A jak zamokły, to nakładałem je na głowę. Szybko schły. Mój patent. Teraz inni kajakarze też stosują. Głowa jest najdalej od wody. Teraz pani powinna zapytać, gdzie siusiu i większe potrzeby. Wkręciłem ekologów, że wożę ze sobą taki wielki kajakowy toi toi. Na początku uwierzyli.
Zawsze mówię, że kiedy Krzysztof Kolumb wybierał się na wielką wyprawę, żona pewnie też mu mówiła: Krzysiek nie płyń, tam nic nie ma, wszędzie woda, możesz zginąć. A on nie posłuchał, popłynął i odkrył Amerykę. Gdyby się ugiął, nie wiedzielibyśmy, że jest Ameryka