Jak można takie rzeczy mówić o Józefie Piłsudskim? Jak można być tak niesprawiedliwym wobec Marszałka? Czy takie słowa o twórcy niepodległej Polski nie powinny być karalne? Zastanawiałem się nad tym niedawno w czasie rozmowy z jednym z krewnych gen. Tadeusza Rozwadowskiego. Wciąż żywe w jego rodzinie są wspomnienia sprzed prawie stu lat. I oskarżenia, że Naczelnik państwa przyczynił się do śmierci Rozwadowskiego. Ale co, jeśli to prawda? Znów trzeba pisać historię na nowo?
Magazyn DGP 02.02.18 / Dziennik Gazeta Prawna
Rozwadowski był o rok starszy od Piłsudskiego. Miał świetne wykształcenie wojskowe. W cesarsko-królewskiej armii Austro-Węgier dosłużył się stopnia Feldmarschalleutnanta, czyli polskiego generała dywizji. To doświadczenie przydało mu się, kiedy po odzyskaniu niepodległości organizował Wojsko Polskie, bronił Lwowa oraz tworzył i realizował plan Bitwy Warszawskiej. W każdej z tych spraw musiał konfrontować się z Piłsudskim. Ich decydujące starcie miało miejsce w 1926 r., kiedy podczas zamachu majowego stanęli po różnych stronach barykady. Rozwadowski trafił do więzienia. Dwa lata później już nie żył. Podtruwano go już za kratami czy dopiero później? Poznał zbyt wiele sekretów Marszałka, czy chodziło o zwykłą zemstę? Ale czy wspominanie tego teraz nie zakłóci jubileuszu niepodległości?
Z tego, jak ważne dla narodu są mity, Rozwadowski doskonale zdawał sobie sprawę. Ze względu na morale wojska i społeczeństwa utrzymywał, że to Naczelny Wódz w decydującym stopniu przyczynił się do zwycięstwa nad bolszewikami w 1920 r. A przecież wiedział, że w rozstrzygających dla bitwy dniach Piłsudski przeżywał załamanie nerwowe, podał się do dymisji i był nieuchwytny. Może gdyby gen. Rozwadowski był mniej lojalny wobec Marszałka, a bardziej wierny prawdzie, żyłby dłużej?
W Polsce historia ciągle jest najważniejszym tematem debat politycznych. Ważniejszym niż podatki, edukacja czy czyste powietrze. Wracając do przeszłości, można przecież wyszukać sobie silnych sojuszników politycznych. Kiedy przy okazji obchodów tysiąclecia chrztu Polski Władysław Gomułka prowadził swój Kulturkampf przeciw Kościołowi katolickiemu, całkowicie marginalizował chrześcijańską tradycję polskiego państwa. W narracji I sekretarza PZPR linia dziejów była prosta i logicznie prowadziła od Mieszka I do Polski Ludowej i jej siły przewodniej. Na różnych etapach rozwoju historycznego pojawiały się co prawda różne dezorientujące wydarzenia i błędne koncepcje, ale według Gomułki generalnie wszystko zmierzało do wyzwolenia mas ludowych i sojuszu narodów słowiańskich pod przywództwem Związku Radzieckiego.
Także teraz wielu polityków narzuca własne wizje polskiej historii. 227 lat temu pokazaliśmy światu, czym dla nas jest wolność. 155 lat temu udowodniliśmy, że potrafimy walczyć o drogie dla nas wartości. 79 lat temu zachowaliśmy się jak należy. Przy okazji kolejnych ważnych rocznic można usłyszeć o wielopokoleniowej wspólnocie Polaków, którzy zawsze dokonywali słusznych wyborów i zachowywali się heroicznie. Dzięki temu każdy z nas i każdy z naszych ojców i matek staje się stuprocentowym bohaterem. Jeśli gdzieś było tchórzostwo, zdrada i kolaboracja, to „na marginesie marginesu”, względnie u przodków „resortowych dzieci”. Tylko czy tak pojmowana historia można nas czegokolwiek nauczyć? I dokąd nas zaprowadzi?
„Ludzie zawsze chcą uciekać, kiedy nie wiedzą, co nadchodzi. To ich pierwszy instynkt – uciekać” – mówi Antonina Żabińska w filmie „Azyl” (ang. „The Zookeeper’s Wife”). W czasie II wojny światowej Żabińska jednak nie uciekała przed niebezpieczeństwem. Wraz z mężem Janem, dyrektorem warszawskiego zoo, pozostali w stolicy i uratowali ponad 300 Żydów. Jej rolę na ekranie zagrała hollywoodzka gwiazda Jessica Chastain. Ten „piękny film o polskiej historii” – posługując się nomenklaturą ministra kultury Piotra Glińskiego – zrobili Amerykanie i Czesi. Nie odniósł on wielkiego sukcesu komercyjnego. Wielu wydawał się nazbyt „piękny”, a główni bohaterowie nienaturalnie szlachetni. Niektórych mogło również razić, że to „połączenie Holokaustu z Parkiem Jurajskim” w sposób nadmierny wyraża propolski punkt widzenia.
Jak było naprawdę? Jak oddzielić fakty od fikcji? Czy Antonina Żabińska rzeczywiście była tak bohaterska i dobra, jak przedstawiła ją Jessica Chastain? Nigdy nie myślałem, że kiedykolwiek się tego dowiem. W maju ubiegłego roku spotkałem jednak człowieka, który znał odpowiedzi na te pytania. Zdarzyło się to w warszawskim zoo, a dokładnie przy dawnej willi dyrektorstwa Żabińskich. Był to Moshe Tirosh, który przed wojną nazywał się Miecio Kenigswein. Po ucieczce z getta schronił się wraz z rodziną u Żabińskich. On i siostra ukrywali się w piwnicy ich willi, a rodzice w klatce po dzikich zwierzętach. „Pani Żabińska nie była dobra” – opowiadał mi. „Ona był dla nas aniołem!”. By lepiej zakonspirować żydowskie dzieci, dyrektorowa utleniła im włosy. „Zamiast blond wyszły jednak rude. Wyglądaliśmy jak wiewiórki” – wspominał ze śmiechem.
Historia Miecia i jego bliskich zakończyła się happy endem, tak jak w filmie. Z Holokaustu ocalała cała rodzina, która po pobycie u Żabińskich ukrywała się jeszcze w innych miejscach. Od lat 50. mieszkają już w Izraelu, a Moshe Tirosh od dawna jest szczęśliwym dziadkiem. Nie znaczy to jednak, że ma wyłącznie radosne wspomnienia z wojennej Polski. Przeciwnie. Mimo że rok temu miał taką możliwość, nie chciał nocować w dawnej willi Żabińskich. Żalił się, że śnią mu się wtedy koszmary i powraca dawny strach. Oprócz tych, którzy go uratowali, pamiętał również twarze tych, przez chcieli wydać go na śmierć. Kobieta, której ojciec zapłacił za opiekę, pewnego dnia zostawiła go gdzieś na warszawskiej ulicy. „Jest polskim honorem, by ten chłopiec przeżył wojnę” – apelował ksiądz, który opiekował się sierocińcem na południu Polski, gdzie w końcu trafił Miecio. Mały obrzezany Żyd był dla wielu rówieśników nie tylko obiektem żartów i szykan. Ze względu na represje ze strony Niemców stanowił zagrożenie dla ich życia.
Zwykli ludzie, tak jak i rządy, mają własne polityki pamięci. Niektórzy pamiętają dobro, które ich spotkało, i są za to wdzięczni. Inni nie mogą zapomnieć o krzywdach i trudnych chwilach. Spojrzenie kogoś obcego w tramwaju, kto wydawał się szmalcownikiem, z pewnością mogło budzić trwogę u każdego, kto czuł się wtedy zagrożony. Trwogę na tyle przejmującą, że pozostawała na dziesięciolecia. Podobnie jak podejrzenia, że nasz przodek został skrytobójczo zabity na rozkaz z samej góry. Niekiedy te emocje i wspomnienia nie są zgodne z faktami. Choć może być i tak, że to powszechnie znane fakty nie oddają pełnej prawdy. Co wtedy? Nie ma to większego znaczenia, jeśli dotyczy to tylko prywatnej pamięci. Ale jeśli taka oparta na niepełnym lub zniekształconym obrazie przeszłości narracja staje się oficjalną polityką historyczną?
W 2009 r. niemiecki tygodnik „Der Spiegel” opublikował głośny tytułowy artykuł o „europejskich wspólnikach Hitlera przy zagładzie Żydów”. Jego główną tezą było, że bez wsparcia Polaków, Ukraińców, Francuzów i Europejczyków z innych krajów Niemcy nie byliby sami w stanie dokonać wielomilionowej zbrodni na Żydach. Było to w czasach, kiedy Erika Steinbach realizowała swoją koncepcję Centrum przeciw Wypędzeniom i była blisko sukcesu. Te trendy wpływały ma masową wyobraźnię (nie tylko) w Niemczech i mogły fałszować postrzeganie sprawców i ofiar. Z tego powodu tekst „Spiegla” wywołał falę oburzenia i polemik w Polsce, w których również brałem udział. Nie pozostało to bez wpływu na niemiecką debatę historyczną, a także późniejsze publicystyczne przekazy w „Spieglu” i innych tamtejszych mediach. W sposób znaczący skorygowany został pomysł Eriki Steinbach. Znikło ryzyko, że Niemcy z dawnych terenów wschodnich III Rzeszy będą powszechnie przedstawiani obok Żydów jako główne ofiary II wojny światowej i swoich europejskich sąsiadów.
Tamte korekty po niemieckiej stronie były możliwe bez specjalnych ustaw historycznych w Polsce. Był to efekt wielonarodowej debaty i dyplomatycznych działań. „Upamiętniamy dziś ofiary Holokaustu, niewyobrażalnej zbrodni dokonanej niemiecką ręką. Pamięć o zamordowanych nie może zaginąć” – pisał niedawno Rolf Nikel, niemiecki ambasador w Warszawie. W Niemczech nie tylko dyplomaci wiedzą już, że niemożliwe jest relatywizowanie niemieckiej odpowiedzialności za II wojnę światową i jej okrucieństwa.
Oby to podejście utrzymało się dłużej i przerwało kolejne ofensywy populistów. Wkrótce będziemy obchodzić w Europie 100. rocznicę zakończenia I wojny światowej. Dla większości narodów w Europie Środkowej to radosne wspomnienie wydarzenia, które przyniosło wolność. Jednak dla Niemców, a także Węgrów, to rocznica klęski i utraty znacznych terytoriów. Przy okazji tych jubileuszy pojawią się więc i tacy, którzy będą głosić, że to właśnie wtedy alianci rozpoczęli II wojnę światową. W Wersalu i Trianon narzucili bowiem pokonanym „pokojowe dyktaty”, które były jawnie niesprawiedliwe i które Niemcy oraz ich sojusznicy musieli później odrzucić.
Określenie winy i odpowiedzialności jest z zasady niezwykle trudne. Jeszcze trudniejsze w przypadku społeczeństw i narodów. To sfera dla politycznych manipulacji. Ale czy manipulacją nie jest też instrumentalizowanie roli ofiary? Czy o każdej ofierze i o każdym męczenniku można powiedzieć, że był również bohaterem? A czy nawet najwięksi bohaterowie zawsze zachowywali się heroicznie? Czy mówienie o cieniach z przeszłości jest historycznym rewizjonizmem i antynarodową działalnością?
Już ponad 15 lat temu Gunnar S. Paulsson, kanadyjski historyk szwedzkiego pochodzenia i z rodzinnymi korzeniami w Polsce, wydał książkę o Żydach ukrywanych w Warszawie podczas niemieckiej okupacji. W Polsce ukazała się ona w 2009 r. jako „Utajone Miasto: Żydzi po aryjskiej stronie Warszawy 1940–1945”. Paulsson analizował nie tylko relacje i pamiętniki o tamtych czasach, ale również źródła statystyczne. Szukał odpowiedzi na pytanie, jak wielu Żydów ocalało w Warszawie i jak wielu Polaków im pomagało. Z jego badań wynikało, że uratowano 28 tys. Żydów, a pomagało im ponad 70 tys. Polaków. W tym samym czasie w Warszawie działało 3–4 tys. szmalcowników. To znaczy, że by uratować jedną osobę, potrzeba było kilku odważnych ludzi dobrej woli; by ją zdradzić, wystarczył jeden donos.
Czy te kilka procent warszawiaków zaangażowanych w pomoc Żydom i te kilka procent ocalonych to dużo czy mało? Paulsson zwraca uwagę, że podobny był odsetek Żydów, którzy przeżyli wojnę w Amsterdamie. Jednak na zachodzie Europy za pomoc Żydom Niemcy karali grzywną lub więzieniem, w Polsce zaś śmiercią – i to nie tylko tych, którzy nieśli pomoc, ale również ich najbliższych, a nawet sąsiadów. Czy w tak nieludzkich czasach można było oczekiwać powszechnego bohaterstwa? Czy obojętność na zbrodnie oznaczała współudział, a może strategię przetrwania? Jak wielu spośród nas rzeczywiście byłoby stać na to, na co odważyli się wtedy Antonina Żabińska i jej mąż?
To oczywiste, że w wielu miejscach na świecie manipuluje się historią. „Obiektywne okoliczności” wymagają przecież nieraz, by coś wybielić, dodać, ująć. Chociaż czasami polityce służy także samo przyznanie prawdy. Kilka dni temu dziennik „New York Times” zwrócił uwagę, że w tym samym czasie, kiedy Sejm RP przyjmował ustawę o IPN, sekretarz generalny Światowej Ligi Muzułmańskiej wysłał list do dyrektor Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie, w którym określił ludobójstwo Żydów jako „jedną z najgorszych zbrodni w historii ludzkości”. Zdaniem dr. Mohammeda Alissy „nikt przy zdrowych zmysłach” nie może akceptować, sympatyzować ani nawet zmniejszać zakresu tej brutalnej zbrodni. To, co może zawstydzać polityków w Polsce, nie jest jednak tym, co sugeruje redakcja „New York Timesa”. Akurat instytucje z Arabii Saudyjskiej nie muszą zachęcać polskich przywódców do walki z negowaniem Holokaustu. Raczej mogą uczyć, że prawda o historii może też służyć Realpolitik i strategicznym sojuszom.
Kiedy w latach 90. Kościół katolicki przygotowywał się do obchodów drugiego tysiąclecia chrześcijaństwa, Jan Paweł II zainicjował w Kościele rozrachunek z grzechami przeszłości. „To oczyszczenie pamięci wymaga, aby w akcie odwagi i pokory uznać błędy tych, którzy nosili i noszą miano chrześcijan” – mówił papież Polak. Było to trudne, ale wzmacniało wiarygodność Kościoła na nowe tysiąclecie. Czy taki rozrachunek nie przydałby się i nam z okazji stulecia odzyskania niepodległości? Czy takie krytyczne spojrzenie na nasze własne grzechy i mity nie pomogłoby przede wszystkim nam samym? Czy nie świadczyłoby o odwadze Polaków i wielkości Polski?