"Musimy porozmawiać o toksycznej męskości w Ameryce” – pisze w mediach społecznościowych amerykańska aktywistka w reakcji na masowy mord w Las Vegas. „O sprawie kontroli posiadania broni porozmawiamy, jak minie trochę czasu” – skomentował wydarzenie prezydent Donald Trump. „Za wcześnie, by rozmawiać o regulacjach” – powiedziała rzeczniczka Białego Domu Sarah Huckabee Sanders, sugerując, że owa rozmowa odbędzie się, ale później. „To właśnie teraz jest właściwy czas, żeby rozmawiać o regulacjach” – głosi polemizujący z nią nagłówek w „Los Angeles Times”. Teraz, później, dziś, jutro; każdy ma swoją wizję miejsca i czasu, ale wszyscy wiedzą, co trzeba zrobić a propos dostępności i kulturowego znaczenia broni w Ameryce: trzeba o tym porozmawiać.
MAGAZYN DGP / Dziennik Gazeta Prawna
No tak, każdy chętnie podsuwa rozmowę jako rozwiązanie wszelkich problemów; czy to w Ameryce, czy w Katalonii, czy w Warszawie. To bardzo bezpieczne: bo kto nie pochwala rozmowy? Rozmowa ma wszak same pozytywne moralne konotacje. Po pierwsze funkcjonuje jako przeciwieństwo przemocy (w końcu kiedy się mówi, trudno się bić). Po drugie z diady przemoc–rozmowa ta pierwsza jest prymitywna, ta druga cywilizowana. Po trzecie, głównie dzięki wszechobecnemu dialektowi serialowemu rozmowa stała się synonimem szczerości (dawno nie widziałam produkcji telewizyjnej, w której brakłoby ratującego związek dialogu w stylu: „Nie cierpię, kiedy smaruje sobie zęby szminką”. „Mówiłeś jej o tym?”. „Nie chcę jej denerwować”. „Ale porozmawiaj z nią”. „Tak, oczywiście, masz rację”). W sytuacji konfliktu rozmowa jest zawsze dobra, a przemoc zawsze zła.
Co więcej, sposób, w jaki myślimy o rozmowie, niesie ze sobą uspokajającą wizję świata. Bo jeśli rozmowa jest faktycznie lekarstwem na wszelkie konflikty, to znaczy, że, po pierwsze, posługujemy się podobnymi językami i rozumiemy się nawzajem, a po drugie, że (przynajmniej teoretycznie) zawsze istnieje rozwiązanie, które obie strony będą w stanie wypracować i zaakceptować. Konflikty nie są więc zasadniczo powodowane przez niewspółmierność wyznawanych przez strony wartości albo przez faktyczny niedostatek zasobów – są jedynie wynikiem niedostatku negocjacji, niewystarczającego wysiłku dyskusyjnego, nieumiejętnego stosowania narzędzia, jakim jest rozmowa. Więc jeśli rozmowa nie pomogła rozwiązać sprawy, lekarstwem na to jest ni mniej, ni więcej tylko dodatkowa dawka rozmowy.
Ten mit, mit o możliwości porozumienia, o skuteczności rozmowy, jest jednym z fundamentalnych mitów dojrzałej demokracji – i dlatego powinniśmy go bronić do ostatniej kropli krwi. Ale bywają chwile, kiedy świadomość, że to tylko mit, nagle się człowiekowi przypomina – i nagle zdajemy sobie sprawę, że namiętne rekomendowanie rozmowy jako lekarstwa na konflikty tego świata to często zwykłe zalepianie dziur we własnej politycznej wizji. Podobną funkcję jak rozmowa pełni na przykład często w lewicowej myśli edukacja, która, niczym kartezjańska szyszynka, ma spajać wzniosłą teorię z polityczną materią: „Żeby masy miały lepiej, powinno być tak a tak”. „Ale masy nie będą chciały! Zbuntują się!”. „Odpowiedzią jest lepsza edukacja”. I analogicznie: „Oto właściwe rozwiązanie polityczne”. „Ale grupa X będzie protestować! Poczuje się wykluczona / atakowana / potraktowana nie fair”. „Odpowiedzią jest poważna, pełna szacunku rozmowa”. No tak, oczywiście.
Tak jak lewicowy idealista nigdy nie wyedukuje swojego ludu tak, żeby się z nim w stu procentach zgodził, podobnie zwolennik rozmowy z rzadka tylko sprawi, że konwersacyjna magia wyczaruje uwielbiany przez wszystkich kompromis. I większość „rozmówców” ma tego świadomość. Już czekam na ową „rozmowę” o prawie do posiadania broni w USA. Jedna strona zapłacze nad ofiarami z Los Angeles i zawoła: „Gdyby nie broń, tych ofiar by nie było!”. Druga strona również zapłacze i zawoła: „Gdyby więcej ludzi miało broń, ktoś by od razu zastrzelił mordercę i ofiar byłoby mniej!”. Nie będą rozmawiać, ale namiętnie mówić w kierunku przeciwnika. A gdyby nawet zdarzył się cud i ujawniliby swoje prawdziwe motywacje, to okazałyby się one najzwyczajniej w świecie nie do pogodzenia w żadnej rozmowie. Konwersujący idealiści jednej strony machaliby bowiem konstytucją i wolnością, a ich demokratyczni odpowiednicy bezpieczeństwem, statystyką i współczuciem; realiści jednej strony pokazywaliby swoje czeki od Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego, a drugiej sondaże na temat broni przeprowadzone wśród demokratycznego elektoratu. O czym tu rozmawiać? Jak mawia przysłowie, ksiądz lubi Magdę, a organista świńskie ucho. „Usiądźcie, dogadajcie się”. „Chciałbym, ale Magda czeka”.
I wcale nie jest tak, że rozmowa tak naprawdę jest lekarstwem, tylko aktorzy polityczni nie potrafią w nią dobrze grać. Konwersacyjna jałowość w dzisiejszej demokracji bowiem nie jest defektem, ale cechą systemu (jak to się mówi, it’s not a bug, it’s a feature). Argumenty nie są narzędziami kompromisu, nie służą przekonaniu drugiej strony do swojej racji; są raczej jak mniej lub bardziej skuteczne emocjonalne owczarki zaganiające elektorat do naszej własnej, opłaconej przez naszych sponsorów szopy. W głębi duszy dzisiejsza demokracja bowiem dawno przestała wierzyć w możliwość i potrzebę prawdziwej rozmowy; swoją zasadą czyni niefizyczną walkę interesów, używając „dyskusji” jak uroczego rytuału, który jakoś tam uspokaja członków wspólnoty.
Mam nadzieję, że zwolennicy regulacji dostępu do broni dołożą tym skorumpowanym prawicowcom. Podczas głębokiej i pełnej szacunku rozmowy, oczywiście.