- Z całym szacunkiem dla głowy państwa, nie jest on dla dziecka autorytetem. A gdyby tak namówić do tego Roberta Lewandowskiego? Ma licencjat, więc pewnie coś czytał. Kulomiot Tomasz Majewski czyta książki, czyta Jakub Rzeźniczak, więc może i Lewandowski dałby się namówić? A może jutuberzy, świat nam, dorosłym, nieznany? Ci ludzie mają po miliony odsłon i są dla dzieciaków autorytetami - stwierdza Jarosław Klejnocki w rozmowie z Robertem Mazurkiem.

Co zrobić, żeby zaczęły czytać?

To wyzwanie tej miary jak znalezienie kamienia filozoficznego. Ale próbujemy go znaleźć.

Jak się do tego zabrać?

A kiedy pańskie dzieci przestały czytać?

Hm, nie przestały.

To jest pan bardzo szczęśliwym ojcem.

Czytają nałogowo, w każdym razie dwie trzecie z tej populacji.

To ja zadam inne pytanie. Wiem, że to pan tu jest od zadawania pytań, ale proszę mi jeszcze na jedno pozwolić. Kiedy dzieci w Polsce przestają czytać?

Kiedy dostają pierwszego smartfona.

A ja uważam, że to szkoła zabija chęć czytania. Nie dom, nie rodzice, nie smartfony i gry, tylko szkoła.

Winni nauczyciele?

Nie tylko oni, ale skoro pan o nich wspomniał…

Wspomniałem.

Polski nauczyciel jest – zazwyczaj – konserwatywnym nierobem, który się nie kształci. Jego kształcenie ogranicza się do zbierania fikcyjnych papierków tylko po to, by dostać kolejny stopień w hierarchii. To są te niepotrzebne studia czy konferencje, na których tylko pierdzą w stołki. Efekt? Taki nauczyciel otwiera na lekcji swoje pożółkłe notatki sprzed trzydziestu lat i zanudza nimi dzieci.

Niech się pan zlituje nad nauczycielami…

Ale oni w ogromnej większości nie są przygotowani do rozmowy z dziećmi o ich lekturach, bo oni ich, k…a, nie znają!

I padło brzydkie słowo.

Wyrzuci je pan.

W życiu!

No to mnie minister Gliński wyrzuci.

Obronię pana, on mnie lubi. Wróćmy jednak do czytania, bo trudno mi przyjąć, że dzieciaki nie czytają przez nauczycieli.

To nie tylko wina nauczycieli, to szkoła. Sześcio-, siedmiolatki, które idą do niej, są podekscytowane i chętnie korzystają z książki, dopiero w szkole się tego oduczają.

Ale dlaczego?

Na to odpowiedział znajomy badacz prof. Grzegorz Leszczyński, który sprawdził, kiedy zostały napisane lektury szkolne. Jak pan myśli, ile lat ma średnio lektura z podstawówki?

MAGAZYN DGP / Dziennik Gazeta Prawna

Nie mam pojęcia, ale jest stara.

Osiemdziesiąt! Moja osiemdziesięcioletnia matka czytała w szkole „Plastusiowy pamiętnik”, czytałem go ja i czytają moje córki.

A to straszna ramota jest.

Swojej córce musiałem tłumaczyć, co to jest stalówka, gdzieś uchowało mi się jakieś pióro i udało się dziecku wytłumaczyć, co to za dziwo.

Tam jest, o ile się nie mylę, drewniany piórnik. Nawet ja już takiego nie widziałem.

A tymczasem młody człowiek do mniej więcej dwudziestu lat nie ma pamięci pozabiograficznej, czyli dzieli świat na dwie epoki: tę, w której żyje, i tę, która była przed nim, a tam to, co wydarzyło się chwilę przed jego narodzinami, jest razem z bitwą pod Grunwaldem i jest tak samo stare.

To prawda.

A rzeczywistość w tych książkach jest z jakiegoś historycznego kosmosu. To nie ma prawa ich zainteresować.

Ale ja kochałem się w „Sposobie na Alcybiadesa” Niziurskiego, książce, której akcja działa się nie wiadomo kiedy, ale wiadomo, że dawno.

Ale rzeczywistość szkolna była podobna.

Jedenastoletnia szkoła męska była podobna do mojej PRL-owskiej podstawówki?

No dobra, ale „Sposób na Alcybiadesa” powstał w 1964 r, a „Plastusiowy pamiętnik” w 1936 r. Matko Święta! Może to i zacna lektura, ale po prostu za stara.

No dobrze, czyli lektury są za stare.

Gorzej, bo później dzieci czytają książki, które nie są ważne dla nich, ale dla nas, dorosłych. Dlaczego? Bo w naszej tradycji mamy kanon formacyjny. Tu się pojawia Sienkiewicz, tam Gombrowicz i Mickiewicz, bo to ważne sprawy dla narodu, jego tożsamości.

Wyrzućmy to, niech czytają tylko „Harry’ego Pottera”.

Nie, stwórzmy kanon bez hipokryzji. Śmieszą mnie te spory przy okazji zmiany kanonu lektur dokonywanej przez każdą nową ekipę, bo to zamiany symboliczne, niemające wpływu na rzeczywistość. Ta młodzież i tak nie czytała wcześniej Gombrowicza, a teraz nie będzie czytała również Rymkiewicza czy Wencla, notabene bardzo dobrego poety, którego trzy wiersze wrzuciłem do swojego podręcznika do liceum, zanim trafił na listę lektur.

Pewnie ma pan rację, nikt nie czyta lektur.

Tkwimy więc w systemie hipokryzji. My, którzy ułożyliśmy kanon, stworzyliśmy go dla wartości i w nadziei, że jak naszym dzieciom o tych wartościach opowiemy, to one nimi przesiąkną. O, tyle!

Przepraszam, co pan pokazuje?

Gest Kozakiewicza. Nie przesiąkną żadnymi wartościami, bo naczytają się tandetnych bryków, które streszczają książki, sprowadzając je do idiotyzmu.

Mimo wszystko uważam, że polski inteligent za dwadzieścia lat też powinien wiedzieć, co to jest „Pan Tadeusz”, „Dziady” i „Potop”.

Zgoda, tylko zmieńmy drastycznie proporcje w liście lektur. Rozumiem, że muszą się tu znaleźć arcydzieła lub książki budujące naszą wspólnotę narodową, nawet kłócącą się, ale jednak wspólnotę. Takie książki muszą zostać.

Sienkiewicz, Mickiewicz, Gombrowicz?

Piękna trójca. Do nich dorzuciłbym autentycznie fakultatywne, wybrane przez uczniów i nauczycieli. Dzieciaki teraz czytają sagę „Zmierzch” o wampirach, ale to jest w gruncie rzeczy powieść młodzieżowa, bo te wampiry mają takie same problemy jak oni. Kiedyś czytałem, że fenomen serialu „Rodzina Soprano” polega na tym, że problemy przedsiębiorstwa mafijnego są strukturalnie takie same jak firmy produkującej guziki czy łowiącej ryby. Oczywiście tam załatwia się problem, a w „Rodzinie Soprano” ludzi, ale struktura jest ta sama. I tak jest ze „Zmierzchem”.

To dobra książka?

Literacko taka sobie.

To po co czytać marne rzeczy?

To literatura młodzieżowa, nie wymagajmy od niej, by to były arcydzieła, lecz by dały pretekst do rozmowy z młodymi ludźmi o ich życiu. Tylko że tu znów dochodzimy do nauczycieli... Młodzież trzeba pozyskać. Zna pan ten dowcip? Do szkoły przychodzi nowa nauczycielka geografii i dyrektor wysyła ją na pierwszą lekcję, ostrzegając, że to strasznie trudna klasa, wulgarna młodzież, niech się nie zraża. „Dam sobie radę” – rzuca pani i po kwadransie wraca zapłakana, że ona wszędzie, tylko nie do nich. „Koleżanko, to ja pani pokażę” – mówi dyrektor i idzie z nią do klasy. „Cześć kut...y!”, „Cześć, stary ch...u”. „Dziś nauczymy się zakładać prezerwatywę na globus”. „A co to jest globus?”. „O właśnie. I od tego zaczniemy...”.

Niech mi pan da się wypłakać ze śmiechu.

Ale tego nie wolno panu zapisać!

Oczywiście, że to będzie w wywiadzie.

Wyrzucą mnie i z uniwersytetu, i z muzeum, a ja mam dwójkę dzieci na utrzymaniu!

Dobrego profesora nie wyrzucą. Wykropkuję brzydkie słowa.

Pan ten dowcip powinien znać, bo to pewnie pański sposób prowadzenia zajęć.

Owszem, ale może oni patrzą na mnie z politowaniem, nie z fascynacją?

Ma pan potem reakcję zwrotną? Jeśli studenci chcą z panem utrzymywać kontakt, to znaczy, że ma pan sukcesy.

Nieliczni chcą.

Nigdy nie trafi się w gusta wszystkich. Po moich zajęciach jedna z uczennic też powiedziała: „Uff, jak ja nienawidzę tego grubego ch...a”. A mimo to uważam, że jeśli damy im prezerwatywę z globusem i zrobimy to w sposób zaangażowany, to pójdą z nami w świat Witkacego i Gombrowicza.

Może oni nie czytają, bo internety, bo świat wokół i mają miliony bodźców?

Ma pan rację, to jest polisensoryczna młodzież. Więc może niech czytają mniejszymi dawkami?

Jeszcze mniejszymi?

Tak, nie dajmy całej, wielkiej powieści na 300 stron...

300 stron to wielka powieść?

Dla dzisiejszej młodzieży oczywiście.

Dobija mnie pan. To jak mają czytać „Lalkę”? Tylko anegdoty o studentach i baronowej Krzeszowskiej?

Przecież to jest piękny felieton! Jeden chodził bez spodni, a drugi bez koszuli, w sumie jeden był ubrany. Może to chwyci, spróbujmy.

A jak pokazać fragment „Dziadów”? To trzeba czytać w całości.

Jak to nie? A Widzenie Księdza Piotra zilustrowane fragmentem „Lawy”?

Raczej wizjami po grzybkach halucynogennych.

Brawo! Do tego Witkacy z „Niemytymi duszami” i już mamy lekcję. Co drugi uczeń mnie pytał, czy oni coś brali. No to niech pytają i porozmawiajmy także o tym. Ja wiem, że szkoła nie może zachęcać do eksperymentowania z narkotykami, ale nie ma co udawać, że one nie istniały. Albo puśćmy im „Gotyk” Kena Russella o wizycie Mary Shelley u Byrona, kiedy napisała „Frankensteina”.

To koncept dla wyrafinowanych uczniów z najlepszych liceów.

Może w takim razie ja nie mam pomysłu dla wszystkich, ale też nigdy i nigdzie nie będzie tak, że wszyscy będą czytali pasjami. Co nie zmienia tego, że można ich do tego zachęcać, pokazując filmy.

Błagam! Uczniowie liceum obejrzeli „Ciało” Szumowskiej, tydzień potem na lekcji nie było dyskusji, bo nie pamiętali filmu!

A pan się dziwi, że oni o Grunwaldzie nie pamiętają...

Nie, to pan chce do „Dziadów” dorzucić Witkacego. Pokręci im się wszystko.

OK, może to jest poroniony pomysł, ale nie ma jednej metody. Są klasy, w których oglądanie filmów zadziała, i są takie, gdzie nie wypali, więc trzeba znaleźć coś innego. Kiedy moi uczniowie mieli czytać „Jądro ciemności”, to oglądaliśmy razem „Czas apokalipsy”.

Dziś to za trudne.

Wtedy w dobrym liceum było skuteczne, teraz szukałbym innego pomysłu. Mówił pan, że mali Anglicy czytają Szekspira, aż się kurzy. Tak się składa, że chodziłem do angielskiej szkoły w Kuwejcie i jeden rok wyglądał tak, że przez cały semestr czytaliśmy „Juliusza Cezara” Szekspira, a przez drugi „Z dala od zgiełku” Thomasa Hardy’ego. Zaprawdę powiadam panu, że przy „Z dala od zgiełku” nasze „Nad Niemnem” jest wartką powieścią akcji z wieloma suspensami.

Katowali was?

Czytaliśmy to na lekcji i nauczyciel nie interesował się, ile guzików miał ów angielski Wokulski, tylko objaśniał techniki pisania, pokazywał figury retoryczne. On nas po prostu uczył czytać i mnie czytać nauczyli Anglicy, bo wyrobili we mnie ciekawość. Potem jeszcze przez wiele lat znałem spore cytaty z Szekspira na pamięć.

Myślałem, że na pytania, jak zachęcić dzieci do czytania, będzie pan mówił, że trzeba od maleńkości...

Bo trzeba. To jest wychowywanie przez wzór. Jak dziecko widzi, że w domu są książki, jak widzi matkę i ojca czytających, to jest duże prawdopodobieństwo, że przejmie te nawyki.

Moje środkowe dziecko, które czyta z prędkością ponaddźwiękową, w zasadzie mogłoby się bez tego obejść. Na trzy tygodnie wakacji jako jedyna nie wzięła książki, tłumacząc pokrętnie, że będzie od rodzeństwa i matki pożyczać.

Moja młodsza córka, jedenastolatka, też nie ma potrzeby obcowania z książką. Dobrze się uczy, nie sprawia problemów, ale jak nie musi, to nie czyta. To samo wychowanie, a jednak nie.

Ale my i tak jesteśmy w szczęśliwej sytuacji.

A w zasadzie nasze dzieci, ale rozumiem pańskie intencje. Co zrobić z dziećmi, które nie mają tego zaplecza? Otóż skoro nie ma tego wzorca w domu, to stwórzmy go na zewnątrz.

Jak? Są akcje w stylu czytanie „Wesela”, kiedy prezydent z żoną czytają w plenerze książkę.

Z całym szacunkiem dla głowy państwa, nie jest on dla dziecka autorytetem. A gdyby tak namówić do tego Roberta Lewandowskiego? Ma licencjat, więc pewnie coś czytał. Kulomiot Tomasz Majewski czyta książki, czyta Jakub Rzeźniczak, więc może i Lewandowski dałby się namówić?

To byłoby coś.

Idźmy dalej: a może jutuberzy, świat nam, dorosłym, nieznany? Ci ludzie mają po miliony odsłon i są dla dzieciaków autorytetami.

I dlatego nie będą angażować się w coś tak obciachowego jak książka.

Pięciu odmówi, szósty się zgodzi i trzeba znaleźć tego szóstego. Zróbmy to w ramach jednej, wspólnej akcji medialnej, na którą przeznaczymy przyzwoite, choć wcale nie tak wielkie, pieniądze. Niech Lewandowski, jutuber...

...młoda gwiazda „Rodzinki.pl”...

Tak, niech oni pojawią się na bilbordzie i powiedzą w filmiku, która książka zmieniła ich życie. Tu dopuściłbym się nawet drobnej manipulacji i gdyby mieli z tym kłopot, to bym im podpowiedział. Widzi pan to? Lewandowski mówi: „O, to jest książka, dzięki której zacząłem inaczej patrzeć na świat i lepiej trenować”.

To ma moc, świetny pomysł.

Poproszę dziesięć procent. Poza tym skoro wiemy, że młodzi nie rozstają się ze swoimi smartfonami, to co za problem, by więcej książek było dostępnych na smartfonach, na czytnikach?

Oni na nich czytają jakieś nieporozumienia.

Twórczość rówieśników?

Tak, zresztą z dziesiątkami błędów ortograficznych.

Ja powtarzam tylko pomysł prof. Łukasza Turskiego, który uważa, że jeśli przerzucimy się z papieru na elektronikę, to jest szansa, że dzieciaki będą łatwiej po książki sięgać.

Jak dostaną kindle, to rzucą się na powieści, których teraz nie czytają, bo „papier sucks”?

Nie wiem, czy to tak prosto przejdzie, ale może warto spróbować? Może gdyby przez smartfon można było wejść do powieści, przeczytać ją w całości albo chociaż w części, czekając na przystanku. Czy to wypali? Nie wiem, ale nie szkodzi spróbować.

Więcej darmowych książek w internecie? OK, kupuję ten pomysł.

To już mamy coś.

Może to coś zmieni, bo dziś jest tak: liceum niedaleko Wału Pomorskiego, najlepsza uczennica z klasy maturalnej bez żenady przyznaje, że w czasie wakacji nie przeczytała żadnej książki. Co z takimi ludźmi?

Znów mam dwa, zupełnie nieoryginalne pomysły. Najpierw pytanie: pamięta pan, jakie książki dostawały pańskie dzieci na zakończenie roku szkolnego?

Straszne nudziarstwa, których nie czytały.

Album o porcelanie na przykład, bardzo interesujący...

Takiego hardkoru nie było.

A to autentyczny przykład.

Wszyscy powinni dostać „Hobbita”?

Przecież można stworzyć listę interesujących książek i wręczać je dzieciakom, żeby ta zachęta była naprawdę mocna.

W liceum dałbym im choćby „Madame”.

Antoni Libera może się poczuć urażony, ale to jest poniekąd książka młodzieżowa.

Jest znakomita, pięknie napisana, erudycyjna – ma wszystko, co chciałbym pokazać licealistom.

Czyli to jedna rzecz, ale mam drugi pomysł – zajęcia pozalekcyjne. Są w szkołach teatrzyki, kółka historyczne, ale czy ktoś pomyślał, by stworzyć kółka literackie na kształt „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”? Tylko że tu musiałby się znaleźć pasjonat – nauczyciel, który powybierałby ciekawe pozycje.

Na Wale Pomorskim to nie działa.

A dlaczego?

Tam jest nauczycielka pasjonatka, która staje na rzęsach. Ostatnio dzwoni i mówi, że na profilu rozszerzonym uczniowie sami sobie wybrali Dostojewskiego, ale przebrnęli przez trzydzieści stron i resztę doczytali streszczeniem.

To trzeba ich spytać, dlaczego nie doczytaliście, co stanęło na przeszkodzie?

Milczeliby w trzech językach.

Nie wierzę. Niech mi pan da jakąkolwiek klasę, a po pół roku będą czytać.

Przyjmuję wyzwanie. Będzie pan dojeżdżał na Wał Pomorski?

Nie stać mnie.

Co, prócz pańskiego seksapilu i charyzmy, sprawiłoby, że zaczęliby czytać? Jak pan znajdzie drugiego Robina Williamsa ze „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”?

Zacznijmy od tego, że rzeczywiście trzeba znaleźć drugiego Robina Williamsa. Jeśli na lekcję przychodzą gość z pasją i zasuszony facet, który wie, że musi zarobić na flaszkę i na chleb, to dla ucznia jest to gigantyczna różnica.

Zostawmy tych zasuszonych, którym się nie chce, bo ich nie przekonamy.

Oni nawet nie przeczytają naszej rozmowy, bo po co.

To co mają zrobić ci nauczyciele, którym się chce?

Nie ma innej drogi niż zaangażowanie, niż pasja i odwaga. Te dzieciaki, starsze i młodsze, muszą zobaczyć, że mnie, nauczycielowi, zależy na ich uwadze, że ja nie odwalam roboty. Tylko tyle i aż tyle. Opowiem panu anegdotę. Wiele lat temu zastępowałem kolegę – nauczyciela w zawodówce, gdzie uczyli się chłopcy, którzy potem wyrastali na takie karki.

Już widzę te lekcje.

Zacząłem lekcję po zadanej lekturze i cisza grobowa. Próbuję ich rozruszać i nic. W końcu pytam: „Podobało się, nie podobało się?” i odpowiada mi grobowy głos z końca sali: „Ch...owe”. To pytam: „Ale dlaczego ch...owe?” i nie popuszczam. W końcu mi jakoś odpowiedzieli, dlaczego to było ch...e i które elementy były jeszcze bardziej ch...e od reszty.

Fascynujące, ale jak ich pan przekonał do czytania?

Spytałem, co ich interesuje, i powiedzieli, że podróże, nawet snuli plany własnych, więc podrzuciłem im „Tomka” Szklarskiego, bo to taki był poziom, i już następnym razem kilku chłopaków coś przeczytało. Trzeba mieć przynętę i łapać na wędkę. Dla jednych przynętą był sam Szklarski, dla innych to, że ich nie odtrąciłem, że nie obraziłem się za „ch...e”, że nie postawiłem lasek za nieczytanie.

Krótka ściąga na koniec.

Proszę bardzo.

Co nastolatek, poza lekturami, powinien przeczytać?

„Buszującego w zbożu”, bo to trochę o nim, o utracie złudzeń. „Paragraf 22”, bo oni mają takie absurdalne poczucie humoru. A z polskich może oprócz „Madame” jeszcze „Pannę Nikt”?

A właściwie jaka książka odmieniła pańskie życie? To durne pytanie, ale chciał je pan zadać Lewandowskiemu.

Dwie książki jednego autora, wydane mniej więcej w tym samym czasie, gdy miałem 23 lata, „Jechać do Lwowa” i „Solidarność i samotność” Adama Zagajewskiego. Wiersze i eseje – ustawiły mi „światoogląd” oraz utwierdziły w przekonaniu, że sam nie tylko chcę tworzyć literaturę, ale też ją komentować.