Mój syn jest człowiekiem, który sięga mi do pasa, ale już potrafi zdobyć wiedzę na każdy temat. Dziś na przykład wrócił ze szkoły nastawiony zadaniowo: pani od matematyki kazała mu się dowiedzieć, jak nazywa się największa liczba. „Nie, nie mów mi! – krzyknął, wykonując rękami ruch w stylu „a kysz” (uff, pomyślałam, bo nie miałam pojęcia). – Chcę to zrobić sam!”.
Magazyn DGP 10 września 2017 / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Po czym tak zrobił: zakasał rękawy, przybrał pozycję bojową i z impetem (sam!) wpisał w Google: „Jak nazywa się największa liczba”. I co? I dowiedział się! Otóż kiedyś największa liczba z imieniem nazywała się googolplex (można spolszczyć: gugolplex), a teraz przegoniła ją googolplexian. Nie lubię zniechęcać ludzi zdeterminowanych, z odważnym pomysłem na siebie, ale jeśli ktoś ma ambicję ją zapisać w systemie dziesiętnym, to niech się od razu podda i zajmie się oglądaniem obrad komisji reprywatyzacyjnej. Liczba zer tej liczby jest bowiem większa niż liczba dostępnych atomów we wszechświecie – za to lista przekrętów reprywatyzacyjnych, dyktuje wiara w ludzi i nadzieja, musi, po prostu musi się przecież kiedyś skończyć.
Coś mnie w związku z tym wydarzeniem, z którego i ja wyciągnęłam korzyści edukacyjne, gryzło. Było to użycie pojęcia „sam”. Bo co konkretnie syn zrobił sam? Czy poszedł do biblioteki, tam zlokalizował na półce odpowiedni tom, własnymi rękami dotaszczył go do biurka, wytrzymał mordercze spojrzenia ludzi w marynarkach z tweedu, którzy uważają, że w świętej przestrzeni bibliotecznej człek nie może się ruszać ni oddychać, i przewertował, żeby znaleźć odpowiedź na pytanie? Nie. A czy zadzwonił do Polskiej Akademii Nauk, zapytał o najlepszego matematyka, jakiego mają na stanie, i sprawdziwszy rozkład jego zajęć, czyhał na niego po wykładzie, żeby skoczyć nań znienacka i zażądać wyjaśnień? Nie. A czy przynajmniej zmusił rodzinę do wielkiej narady, podczas której wobec uporczywej ignorancji wszystkich jej członków jedynym rozwiązaniem okazało się zadzwonienie do brata babci z wrocławskiej politechniki, który rozpyta się kolegów wkoło i oddzwoni, co nie było łatwe, bo dawno ze sobą nie rozmawiali? Nie. On po prostu wpisał pytanie do magicznego paska, który w jedną gugolpleksową sekundy wypluł mu odpowiedź. Jakiż on samodzielny! Moja krew.
Czytam sobie tymczasem w celach zawodowych „Emila” Jana Jakuba Rousseau, słynny traktat o wychowaniu, w którym autor opisuje rozwój wyobrażonego, abstrakcyjnego chłopca o imieniu – uwaga – Emil. Wiem, nie powinno się słuchać rad wychowawczych kogoś, kto pięcioro swoich dzieci oddał do przytułku. Wiem, Rousseau to niepoprawny sentymentalista, namiętny piewca natury bez kontaktu z rzeczywistością, co on tam wie? Ale za każdym razem, kiedy zaglądam do „Emila”, coś nowego mnie porusza i ciekawi. I tym razem był to fragment o narzędziach. Otóż narzędzia, według Rousseau, są zasadniczo dobre, ale mają jedną wadę – im bardziej są specjalistyczne, im więcej praktyki wymaga ich użycie, tym większe z nas niemoty i tym bardziej jesteśmy zależni od siebie nawzajem. Kierowca Formuły 1 (to może nie byłby przykład, którego użyłby Rousseau) umie świetnie jeździć autem. Ale czy jeździłby, gdyby nie producent samochodów wyścigowych? Nie. Ten zaś nie zrobiłby nic bez producenta opon, który nic nie wskóra, jeśli nie dostarczą mu kauczuku z Ameryki Południowej; praca ich wszystkich byłaby bez sensu, gdyby nie ten, który kładzie asfalt (czy na czym tam jeżdżą wyścigowcy). A czym on kładzie ten asfalt? Maszyną, której części pochodzą z 20 krajów, pięciu różnych kopalni, z pracy tysiąca różnych ludzi, którzy w swojej pracy także używają najróżniejszych maszyn. „Ci ludzie – pisze Rousseau – którzy są tak dumni ze swoich talentów w Paryżu, na naszej wyspie byliby bezużyteczni”. Bo co zrobi kierowca Formuły 1 na bezludnej wyspie? Nic, chyba że zachowa resztki dumy osobistej, to może siądzie z wyciągniętym przed siebie bananem i będzie mówił „brum, brum”.
Ale według Rousseau skomplikowane i fikuśne narzędzia to nie tylko upośledzenie w zdolnościach przeżycia na bezludnej wyspie, ale też głęboka alienacja. Gdy wciąż używamy rzeczy, których powstanie i działanie jest dla nas tajemnicą, tym mniej mamy poczucia kontroli nad światem i tym bardziej powierzchowne staje się nasze rozumienie tego, co się nam przydarza. Dlatego Rousseau zabrania Emilowi używać narzędzi, których sam jeszcze nie umie wymyślić lub wytworzyć. I tylko wtedy, kiedy narzędzie jest oswojone wiedzą, potem z czoła i głębokim zrozumieniem, można powiedzieć, że Emil, używając go, zrobił coś naprawdę sam.
A co, do diaska, zyskuje rozwojowo dziecko, dla którego jedynym branym pod uwagę sposobem zdobycia wiedzy jest wpisanie pytania w Tęczowy Magic Box? Czy jest w stanie zrozumieć zawiłości algorytmów wyszukiwania, zrozumieć, czym są serwery i dowiedzieć się, jak to się dzieje, że ten jeden komputer nagle zbiera odpowiedzi niby znikąd? To jak perwersyjna wersja wyroczni delfickiej, gdzie upalone dziewczę odbierało pytanie od petenta i kontaktowało się z bóstwem w sprawie odpowiedzi – innymi słowy, to jak powrót do myślenia w sposób magiczny, czyli całkowita odwrotność edukacji.
Oczywiście w kapitalizmie nikomu nie są potrzebni ludzie komfortowo i świadomie zakorzenieni w swoich działaniach, rozumiejący źródła i cele swojej wiedzy, zapoznani z głębokim znaczeniem otaczających ich mechanizmów i procesów. O wiele fajniejsi z tego punktu widzenia są tacy, co wyguglują dla szefa, co mu tam trzeba, nie zadając wielu pytań, szybko i efektywnie przetworzą swoje powierzchowne informacje, a przy okazji rzucą okiem na reklamy. Kiedyś to kapłani różnej maści próbowali nam wmówić, że wiedza jest magią, dziś ich miejsce zajął bezosobowy lewiatan rynku.
Teraz pozostaje tylko czekać, aż syn jeszcze bardziej się usamodzielni i będzie umiał na przykład nacisnąć guzik na automatycznym ekspresie do kawy. Albo włączyć przyciskiem samoprowadzące się auto. Albo eksplorować nieznane okolice, mówiąc: „Siri, czy są w okolicy punkty sprzedaży gofrów?”. Ale jak go wyślą na tę bezludną wyspę, takiego współczesnego Zosia Samosia, to biedak stanie przed jakąś dziuplą i będzie w nią krzyczał: „Jak wystrugać dzidę?” i „Tratwa?”. Też, oczywiście, zupełnie sam.