Przed prezydentem elektem trudne zadanie. Będzie musiał współpracować z niechętnym sobie parlamentem.
Emmanuela Macrona, lidera istniejącej od roku partii En Marche! (Naprzód!), poparły wprawdzie rządząca Partia Socjalistyczna (PS) oraz mniejsze ugrupowania lewicowe, jak Radykalna Partia Lewicy i Komunistyczna Partia Francji (PCF), jednak wszystkie te partie oczekują jakiegoś ukłonu i obietnic zbliżonych do swoich statutowych programów.
Jean Grosset, doradca ekonomiczny PS, podkreśla w rozmowie z DGP, że poparcie Macrona było w dużej mierze głosowaniem przeciwko Marine Le Pen. – Partia Socjalistyczna poparła Macrona, ponieważ musieliśmy głosować przeciwko kandydatce ugrupowania rasistowskiego, ksenofobicznego i antysemickiego – mówi Grosset i dodaje, że przyczyną rozpadu funkcjonującej od 30 lat dwubiegunowej sceny politycznej i porażki jego partii – jej kandydat Benoît Hamon zajął w pierwszej turze dopiero piąte miejsce – były podziały wśród socjalistów oraz brak nowej oferty dla wyborców, których przejął charyzmatyczny Jean-Luc Mélenchon.
Republikanów – dotychczas rywalizujących z socjalistami o palmę pierwszeństwa – zgubił natomiast rozdźwięk między słowami lidera François Fillona, kreującego się na uczciwego katolika, a jego czynami – fikcyjnym zatrudnianiem rodziny w swoim sztabie. Za Mélenchonem stał liczny ruch niezadowolonych, do których dołączyli anarchiści, antyglobaliści oraz zbuntowana młodzież z pokolenia „ni ni” (ani, ani), kontestująca całą klasę polityczną oraz system kapitalistyczny. „Ni ni” są „en colere”, wściekli, a dowodzą tego, obrzucając policjantów koktajlami Mołotowa podczas częstych demonstracji. Dlatego Macrona poparła tylko 1/3 członków France Insoumise (Niepokorna Francja), partii Mélenchona. Reszta postanowiła albo w ogóle nie głosować, albo oddać puste głosy.
Zresztą niezależnie od tego, kogo Francuzi wybraliby wczoraj na prezydenta, elekt nie miałby zagwarantowanego zaplecza politycznego w nowym parlamencie, który ma zostać wybrany w czerwcu. Chyba że zdoła zawrzeć kompromis z 289 deputowanymi z 577 wybranych do Zgromadzenia Narodowego. Pierre Laurent, sekretarz generalny komunistów, ostrzega, że wsparcie jego partii dla kandydata En Marche! nie było czekiem in blanco. – Będziemy walczyć z liberalną polityką Macrona – oświadczył Laurent przed warunkowym przekazaniem głosów zwolenników PCF na rzecz byłego ministra finansów.
Radykalna lewica i komuniści niechętnie namawiali do głosowania na Macrona, kojarząc go z finansową oligarchią. Nie mogą mu również zapomnieć reformowania rynku pracy (w tym częściowej liberalizacji usług transportowych) w 2015 r., otwarcia niektórych zawodów, m.in. notariuszy (tzw. prawo Macrona), oraz współpracy z minister pracy Myriam El Khomri przy liberalizowaniu kodeksu pracy w 2016 r.
Ta kwestia tak podzieliła Partię Socjalistyczną, że przy głosowaniu nad kodeksem doszło do rozłamu w partii, co o mały włos nie doprowadziło do upadku rządu. W efekcie buntu lewicy przeciw uelastycznianiu rynku pracy rząd Manuela Vallsa, popierany przez prezydenta François Hollande’a, nie mógł w standardowym trybie wprowadzić w życie swojej najważniejszej i flagowej reformy. Premier przy błogosławieństwie prezydenta użył znienawidzonego art. 49.3 konstytucji, czyli pominął zgodę Zgromadzenia Narodowego przy tak ważnej zmianie prawa. To jak użycie guzika atomowego przy rozwiązywaniu sporów politycznych.
Ale lewica i tak poparła Macrona bardziej zdecydowanie niż konserwatywni Republikanie, główna siła opozycyjna, którzy zaapelowali o głosowanie przeciw Le Pen, bez wskazywania lidera En Marche! jako ich kandydata. Wprawdzie niektórzy politycy poparli Macrona wprost – m.in. były prezydent Nicolas Sarkozy oraz były premier Alain Juppé – ale szeregowi działacze buntowali się przeciw takiemu zaleceniu, grożąc oddawaniem pustych głosów. – Mówili nam, żeby głosować na Macrona, ale dla mnie to zdrada – stwierdził Enzo Brunetto, lokalny działacz Republikanów, na wiecu wyborczym w La Ciotat na Lazurowym Wybrzeżu.
Jednomyślne nie były też silne nad Sekwaną związki zawodowe. Po stronie Macrona opowiedziała się umiarkowana CFDT. Pozostałe najważniejsze syndykaty nawoływały do stawiania oporu Frontowi Narodowemu, ale nie poparły otwarcie Macrona. Część związkowców skupionych w tzw. Froncie Społecznym organizowała nawet manifestacje przeciw obojgu kandydatom pod hasłem „Wybór między dżumą a cholerą”. Lidera En Marche! od samego początku poparła za to organizacja pracodawców MEDEF. Do głosowania na Macrona nawoływał też imam Dalil Boubakeur, rektor wielkiego meczetu w Paryżu, któremu przypisuje się umiarkowane przekonania oraz otwarcie na współpracę z francuską administracją.
Po stronie Le Pen stanęły uważane za radykalnie katolickie stowarzyszenia La Manif pour Tous (Manifa dla Wszystkich) oraz Sens Commun (Zdrowy Rozsądek), organizujące od trzech lat manifestacje przeciw zalegalizowanym w 2013 r. małżeństwom homoseksualnym. Wpływowa Marion Maréchal-Le Pen, siostrzenica Marine, obiecała po wygraniu wyborów przez Front Narodowy „przywrócenie pozycji tradycyjnej rodzinie”. Z tego powodu po stronie Le Pen opowiedziała się Demokratyczna Partia Chrześcijan (PCD), choć jej liderka Christine Boutin zażądała jeszcze od FN zmiany negatywnego nastawienia do UE. Le Pen zdobyła znacznie więcej głosów niż jej ojciec Jean-Marie, który w drugiej turze przed 15 laty w starciu z Jacques’em Chirakiem nie przebił nawet 18 proc. poparcia.
Jean-Yves Camus, badacz radykalnych ruchów społecznych z Instytutu Stosunków Międzynarodowych i Strategicznych, mówi, że Le Pen, zmieniając retorykę z antysemickiej na antyislamską oraz kwestionując odpowiedzialność Francji za deportacje Żydów w 1942 r., kolonizację czy wojnę w Algierii, trafiła na podatny grunt wśród centroprawicy, dla którego wartością jest wizja ojczyzny bez skazy. – W szkole byliśmy uczeni, że kolaborujący z nazistami reżim Vichy był nielegalny, że to nie była Francja. Oficjalna historiografia głosiła, że Francją był generał Charles de Gaulle i jego rząd tymczasowy, który stawiał opór III Rzeszy. Dopiero w latach 70. zaczęliśmy patrzeć na to inaczej. W 1995 r. prezydent Chirac odważnie przyjął odpowiedzialność Francji za przekazanie Niemcom paryskich Żydów podczas II wojny światowej. Ta deklaracja nie przez wszystkich została dobrze przyjęta – dowodzi Camus.