Wysłannicy Trumpa mówią o trwałości sojuszniczych zobowiązań USA, ale niespójność w polityce zagranicznej nowej administracji niepokoi.
Zapewnienia czołowych polityków administracji Donalda Trumpa o niezachwianym wsparciu Stanów Zjednoczonych dla europejskich sojuszników nie do końca rozwiały wątpliwości ich adresatów. Co więcej, rodzą one pytania, czy urzędnicy nowego prezydenta mają jakąkolwiek spójną wizję polityki zagranicznej i kto właściwie ją prowadzi.
Trump niemal jednocześnie wysłał do Europy trzy najważniejsze osoby ze swojego gabinetu. Wiceprezydent Mike Pence i sekretarz obrony James Mattis wzięli udział w dorocznej konferencji na temat bezpieczeństwa, która odbyła się w Monachium w miniony weekend (Pence będzie dziś także w Brukseli), a sekretarz stanu Rex Tillerson – w odbywającym się w Bonn spotkaniu ministrów spraw zagranicznych grupy G20. Dla wszystkich były to pierwsze wizyty w Europie po objęciu urzędu prezydenta przez Trumpa, a zadanie było jasne: zatrzeć złe wrażenie, które zrobił szef państwa wypowiedziami kwestionującymi przydatność NATO w obecnej formule czy sens istnienia Unii Europejskiej.
Na poziomie słownym z tego zadania się wywiązali. Przemówienie Pence’a było zgodne z tradycyjną republikańską linią. Wiceprezydent podkreślał wagę transatlantyckiego sojuszu i wzywał do sceptycyzmu wobec Rosji. – Dziś w imieniu prezydenta Trumpa przynoszę wam zapewnienie: Stany Zjednoczone silnie popierają NATO i będą niezachwiane w naszych zobowiązaniach wobec tego sojuszu. To jest obietnica prezydenta Trumpa. Będziemy stać razem z Europą dziś i każdego dnia, bo łączą nas te same szlachetne idee – wolność, demokracja, sprawiedliwość i rządy prawa – mówił Pence w Monachium.
W podobnym tonie wypowiadał się generał Mattis. – Bezpieczeństwo jest największe wtedy, gdy zapewniamy je wspólnie. Złączeni przez rosnące zagrożenia dla naszych demokracji okażemy silną determinację – przekonywał. Nawet Tillerson, którego bliskie kontakty jako szefa ExxonMobil z Władimirem Putinem budzą szczególne zaniepokojenie, podkreślał wagę istniejących zobowiązań. – Stany Zjednoczone będą bronić interesów i wartości Ameryki oraz jej sojuszników – mówił.
Te słowa jednak nie wszystkich przekonały. Wprawdzie minister obrony Antoni Macierewicz uważa, że „wychodzimy z tej konferencji wzmocnieni o pewność, że NATO będzie silnym gwarantem bezpieczeństwa Polski, bezpieczeństwa Europy Środkowo-Wschodniej”, ale np. szef francuskiej dyplomacji Jean-Marc Ayrault był już bardziej sceptyczny i wyraził rozczarowanie, że Pence nie odniósł się w żaden sposób do Unii Europejskiej. Problem w tym, że poza wątkiem konieczności dotrzymywania zobowiązań w kwestii zwiększenia wydatków na obronność – o czym Pence również wspomniał – reszta jest właściwie zupełnie sprzeczna z tym, co do tej pory mówił Trump.
Oczywiście w dobrej wierze można przyjąć, że groźby Trumpa na temat wycofania się USA z ochrony tych państw, które nie dotrzymują zobowiązań finansowych co do wysokości nakładów na obronę narodową, były skrojone na potrzeby kampanii wyborczej albo są próbą wymuszenia na nich realizacji obietnic. Całkiem skuteczną zresztą, bo niektóre już zaczęły zwiększać wydatki na obronność. Ale równie dobrze może być też inaczej. Gorsza wersja jest taka, że administracja Trumpa nie ma żadnej wizji polityki zagranicznej, a pomiędzy prezydentem i jego własnym gabinetem są w tej kwestii istotne podziały.
A takie opinie pojawiają się coraz częściej. Chris Murphy, demokratyczny senator z Connecticut, uważa wręcz, że wewnątrz administracji wyłaniają się dwa konkurencyjne rządy. – Bardzo mi się podobało to, co usłyszałem z ust wiceprezydenta Pence’a, ale trudno to wystąpienie pogodzić ze wszystkim, co robi i mówi Trump – powiedział Murphy Reutersowi. Ale takie zarzuty padają nie tylko ze strony opozycji. Republikański senator John McCain oświadczył w piątek, że gabinet Trumpa jest w rozsypce. Przykładów takiego chaosu w kwestiach związanych z polityką zagraniczną było już kilka.
Pierwszy to dekret Trumpa czasowo zakazujący wjazdu do Stanów Zjednoczonych obywatelom siedmiu państw muzułmańskich, który został wydany bez koordynacji z departamentami stanu, spraw wewnętrznych i sprawiedliwości. Drugi – rezygnacja generała Michaela Flynna z funkcji prezydenckiego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego, której przyczyną były jego kontakty z ambasadorem Rosji i to, że ukrył ten fakt przed Pence’em, co dodatkowo stawia pytania o pozycję wiceprezydenta w oczach Trumpa. Wreszcie zeszłotygodniowe wycofanie się Trumpa z będącego od lat filarem amerykańskiej polityki na Bliskim Wschodzie poparcia dla istnienia dwóch państw – izraelskiego i palestyńskiego – o czym Tillerson ponoć dowiedział się z publicznego wystąpienia prezydenta.
To oczywiście budzi niezadowolenie zaskakiwanych w ten sposób członków administracji. Według portalu Politico.com coraz wyraźniej zarysowuje się podział między najważniejszymi członkami gabinetu – Tillersonem, Mattisem, sekretarzem ds. bezpieczeństwa wewnętrznego Johnem Hellym i dyrektorem Centralnej Agencji Wywiadowczej Mikiem Pompeą – z jednej strony a prezydenckimi doradcami Jaredem Kushnerem (prywatnie zięciem Trumpa), Steve’em Bannonem, Stephenem Millerem i szefem personelu Białego Domu Reince’em Priebusem z drugiej.
Kushner ponoć stał się wręcz nieformalnym sekretarzem stanu i to z nim, a nie z Tillersonem prezydent konsultuje swoje decyzje. Taka sytuacja źle wróży na przyszłość, bo trudno prowadzić skuteczną politykę zagraniczną, gdy wewnątrz jednej administracji istnieją dwa obozy mające zupełnie inne jej wizje. To także bardzo niebezpieczne z punktu widzenia Europy. Można się cieszyć, że Pence, Mattis czy Tillerson podtrzymują amerykańskie zobowiązania sojusznicze, ale nie wiemy, czy i na ile ich opinie oraz decyzje mają znaczenie.
Bezpieczeństwo jest największe, gdy zapewniamy je wspólnie.
ROZMOWA

NATO i Unia są równie ważne dla naszego bezpieczeństwa

Prezydent Donald Trump mówił, że NATO jest przestarzałe. Sekretarz obrony James Mattis stwierdził, że Europejczycy powinni więcej łożyć na swoje bezpieczeństwo. Czy to wzmocni NATO, czy je osłabi?
Wojciech Lorenz analityk ds. bezpieczeństwa w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych: Amerykanie od dawna domagają się, żeby Europa i Kanada zwiększyły nakłady na bezpieczeństwo. USA ponoszą ponad 70 proc. wszystkich nakładów NATO na obronę. W czasie zimnej wojny te proporcje były bardziej wyrównane. Oczywiście taka argumentacja jest nie do końca uprawniona, bo USA to mocarstwo globalne, które ma interesy na całym świecie. Ale nie ulega wątpliwości, że w ostatnich dekadach Europa za bardzo zmniejszyła wielkość sił zbrojnych i wydaje na ten cel za mało. To zmniejsza jej możliwości prowadzenia działań. A jeśli ma się mniej możliwości, widać mniejszą wolę do działania. Ta presja ze strony USA jest konsekwentna i zasadna. Z tym że to, czy Europejczycy wydają na obronność 2 proc. PKB, czy nie, w niewielkim stopniu wpływa na amerykańskie interesy w Europie. Rosja stanowi znacznie mniejsze zagrożenie niż kiedyś ZSRR. Dziś dla Stanów większym wyzwaniem są Chiny i terroryzm. Oczywiście pretekstem do ewentualnego zmniejszania obecności wojskowej USA w Europie może być to, że Europejczycy nie płacą, ale po prostu punkt ciężkości interesów USA leży gdzie indziej. Waszyngton chce spokoju w Europie, ale przy swoim jak najmniejszym zaangażowaniu.
Jak te groźby Amerykanów mogą wpłynąć na sytuację Polski?
Jesteśmy zakładnikiem tego, że Amerykanie patrzą na Europę całościowo i woleliby widzieć tu w obszarze bezpieczeństwa jednego dużego gracza. Patrząc na poszczególne państwa, zauważają przede wszystkim te z dużym potencjałem militarnym, jak Francja i Wielka Brytania, które mają możliwość globalnej projekcji siły, państwo takie jak Niemcy, które są potęgą gospodarczą i polityczną, również z niemałym potencjałem militarnym, ale z brakiem woli do jego użycia. My dysponujemy o wiele mniejszym potencjałem. W naszym interesie jest przede wszystkim to, aby USA widziały w Europie silnego partnera, który jest w stanie wzmacniać swoje bezpieczeństwo oraz bezpieczeństwo w regionie. Zdolność pojedynczych państw do wpływania na kierunki polityki USA jest minimalna. Może jakieś resztki zachowała jeszcze Wielka Brytania. To, że Polska wydaje 2 proc. na bezpieczeństwo i mamy dobre dwustronne relacje, oczywiście nam pomaga. Ale nie zmienia faktu, że samodzielnie stanowimy znacznie mniej niż UE czy NATO. Pocieszanie się, że wydajemy 2 proc. i dlatego jesteśmy bezpieczni, jest o tyle ryzykowne, że jeżeli administracja USA uzna, iż Sojusz jednak nie wywiązuje się ze swoich powinności, i zacznie się wycofywać ze wschodniej flanki, jego wiarygodność odstraszania spadnie. A to będzie bardzo trudno zrekompensować relacjami dwustronnymi. Decyzję o rotacyjnej obecności na Wschodzie podejmowała jeszcze poprzednia administracja. Zobaczymy, co zrobi obecna i w jaki sposób będą się układały stosunki USA – Rosja.
Co w takim razie ze współpracą obronną w ramach UE?
W interesie każdego państwa granicznego UE i NATO jest to, by maksymalnie wykorzystać potencjał państw europejskich. Zarówno w formacie NATO, jak i unijnym. Dla Szwecji i Finlandii – mimo bliskiej współpracy z NATO – to Unia Europejska jest głównym mechanizmem bezpieczeństwa. Na dodatek przynajmniej na papierze oferuje silniejsze gwarancje traktatowe poprzez art. 42.7 traktatu lizbońskiego niż NATO. Także dla Francji UE jest głównym sposobem na wzmocnienie bezpieczeństwa i samodzielności strategicznej Europy. Francuzi podkreślają, że ich potencjał nuklearny wzmacnia bezpieczeństwo UE. Nie można tego ignorować. Niemcy chcą wzmacniać NATO, bo leżą bliżej Rosji niż Francja i nie mają własnego potencjału nuklearnego. Ale równie ważny jest dla nich filar unijny. Trzeba maksymalnie wykorzystać oba te filary. One się muszą uzupełniać. To możliwe. Gdy mamy do czynienia z zagrożeniami strategicznymi, które mogą przesądzić o naszej przyszłości, musimy wykorzystywać każdy mechanizm pogłębiania interesów z sojusznikami i odstraszania zagrożeń.