W tym mieście zginęła co dziesiąta ofiara wojny domowej w Syrii, a w ostatnich dniach ta statystyka poszła dramatycznie w górę. Masakry można się było spodziewać od dawna. A gdy się zaczęła, wszyscy szukają sposobu, by pokazać, że „reagują”
To pewnie ostatnia wiadomość, jaką będę w stanie wysłać – mówi Dżud al-Chatib, Syryjczyk z Aleppo, którego nakręcone telefonem wideo w połowie tygodnia obiegło światowe serwisy internetowe. – Jestem już zmęczony mówieniem. Nadlatuje bomba beczkowa. Niech wybuch skończy tę wiadomość – dorzuca, a w tle narasta szum nadlatującego pocisku, który rozrywa się w okolicy. – Nie apelujemy do ONZ, bo oni wsadzają głowę w piasek, jak strusie. Nie apelujemy do Arabów, bo oni tylko wyrażają swój smutek i troskę o Aleppo – mówił w innym nagraniu jeden z dwóch mężczyzn stojących przed obiektywem. Jednak po wypowiedzeniu tych słów milknie. Adresatów swojego przesłania nie ma też obsypany ulicznym pyłem chłopak, który z nutą nonszalanckiej rezygnacji kończy wypowiedź: „Mam nadzieję, że nas zapamiętacie. Dziękuję bardzo”.
Te przesłania krążyły po sieci i pewnie były częściej oglądane niż telewizyjne zbitki obrazków z przejeżdżających podmiejskimi uliczkami czołgów i dyplomatów kotłujących się na spotkaniach Rady Bezpieczeństwa ONZ. Ale i one nie oddają pełni horroru, jaki rozgrywa się w gruncie rzeczy na niewielkim skrawku dawnego pięknego Białego Miasta. Armia rządowa zepchnęła niegdyś władających wschodnią częścią miasta rebeliantów na niewielki skrawek metropolii – może kilka kilometrów kwadratowych. I tam – wedle doniesień mieszkańców i niedobitków sił opozycyjnych – pomimo zawartego rozejmu pacyfikowała ich resztki bez żadnej litości.
Ranni i martwi leżą na ulicach, nikt nie ma odwagi, by ich stamtąd zabrać – mówił rozmówca agencji AFP, do niedawna w szeregach rebeliantów. To efekt bomb beczkowych – w dużej mierze domowej roboty, gdzie do metalowej beczki wrzuca się jak najwięcej ładunków wybuchowych. To także efekt taktyki „podwójnego uderzenia” (double tap), czyli dokonywania kolejnego nalotu na to samo miejsce wkrótce po pierwszym, by bomby spadły na głowy potencjalnych ratowników, którzy pospieszyli z pomocą ofiarom pierwszego uderzenia.
Plastikowe torby na progu
„Aleppo, największe miasto Syrii i jej handlowe centrum, nie zmobilizowało się do działania aż do początków 2012 r. Niegdyś kosmopolityczna i wibrująca życiem, ta północna metropolia stała się znacznie bardziej konserwatywna pod rządami partii Baas. Ignorowana przez reżim ze względu na związki z Bractwem Muzułmańskim, od lat 90. zaczęła zyskiwać na architektonicznym bogactwie, które przyciągało turystów, i boomie handlowym w relacjach z niedaleką Turcją – pisze Emile Hokayem w książce poświęconej arabskiej wiośnie w Syrii »Syria’s Uprising And the Fracturing of the Levant«. – Tę relatywną apatię w Aleppo w początkowej fazie rewolucji eksperci przypisują dwóm czynnikom: podziałowi na miasto-wieś, który sprawił, że pochodzący z prowincji mieszkańcy miasta z nieufnością traktowali rewolucyjny zapał sąsiadów, oraz obecności dużych populacji Kurdów, podobnie jak i chrześcijan oraz Ormian” – analizuje Hokayem.
I zapewne ma rację, choć obraz ten jest daleki od wyczerpującego. Aleppo od lat miało swoisty kompleks stołecznego Damaszku – w Imperium Osmańskim było trzecim pod względem wielkości miastem rozległego państwa sułtanów; zresztą do momentu wybuchu arabskiej wiosny w Syrii jego populacja przewyższała tę w Damaszku. Miasto, którego arabską nazwę wywodzono ze starożytnych języków (przyjmuje się, że odnosiła się do słowa „żelazo”), aspirowało także do roli centralnego ośrodka rodzącego się kraju. Takie też ambicje mieli jego mieszkańcy. Już w latach 40. XX w. jego elity parły do powojennej unii z sąsiednim Irakiem pod władzą monarchii Haszymidów. To się nie podobało w Damaszku. Po wojnie ci z Aleppo uznawali Damaszek za tymczasową stolicę kraju i obstawiali inne sojusze międzynarodowe niż elity damasceńskie. To się, rzecz jasna, nie podobało w Damaszku. Pierwszy zamach stanu w niepodległej Syrii przeprowadził oficer z Aleppo Husni az-Za’im. To się nie mogło podobać w Damaszku. Drugi zamach stanu przeprowadził pułkownik z Aleppo Sami al-Hinnawi. Zgadnijcie, jakie były nastroje w Damaszku?
Potem nadeszły czasy naseryzmu – Aleppo opowiadało się za jednością arabską, elity stołeczne traktowały ideę chłodno i technicznie, co w 1963 r. doprowadziło do rebelii w najludniejszym z syryjskich miast. Wreszcie w 1970 r. do władzy doszedł Hafez al-Asad – ojciec obecnego prezydenta Baszara al-Asada – i od początku rządów postawił na elity biznesowe z Damaszku, które z wielką chęcią zaczęły obdzierać tych z Aleppo z lukratywnych kontraktów i wpływów. Quasi-socjalistyczna gospodarka, z centralnym planowaniem i twardą dyktaturą syryjskiej odnogi partii Baas, w zasadzie uniemożliwiała jakąkolwiek rywalizację z Damaszkiem.
Jak pisze Hokayem, to wtedy Aleppo stało się „bardziej konserwatywne”. To subtelnie powiedziane. Socjalizm socjalizmem, ale Hafez al-Asad i znakomita część jego zaplecza wywodziła się z sekty alawitów – przez dominujących na Bliskim Wschodzie sunnitów (jeżeli wierzyć jeszcze statystykom – w Syrii to 74 proc. populacji) uważanych za zaprzańców. Odarte z pieniędzy i wpływów Aleppo zaczęło się zatem skłaniać ku sunnitom, a w szczególności zyskującemu szybko na popularności od początku lat 70. Bractwu Muzułmańskiemu.
Jeszcze zanim Hafez al-Asad obległ miasto Hama i zmiażdżył tamtejszą rebelię Bractwa przy użyciu lotnictwa i czołgów – w 1982 r. – mogło się wydawać, że to Aleppo będzie symbolem Ikhwan, Braci. Raphael Lefevre, autor historii syryjskiej odnogi Bractwa („The Ashes of Hama. The Muslim Brotherhood of Syria”), cytuje byłego dyplomatę i syna ministra ds. sunnitów w gabinecie Asada ojca: „Wszyscy moi przyjaciele alawici, bez względu na to, czy byli blisko reżimu, czy nie, bali się zobaczyć na progu mieszkania plastikową torbę, prawdopodobnie z bombą”.
Takie reklamówki przyjeżdżały z Aleppo. To tam, w miejscowej wojskowej szkole artylerii 16 czerwca 1979 r. radykalnie usposobiony kapitan Ibrahim Jusuf spędził do auli kadetów alawitów, po czym wpuścił do niej ekstremistów powiązanych z Bractwem, którzy zastrzelili 83 mężczyzn. Mukhabarat – syryjska bezpieka – w rewanżu aresztowała w całym mieście ok. 6 tys. osób, choć kierownictwo Bractwa odżegnywało się od związków i odpowiedzialności za masakrę.
Tak czy inaczej, na kolejne lata Aleppo stało się ikoną podziałów religijnych w kraju i islamskiego radykalizmu. Dopiero ostatnia dekada poprzedniego stulecia zaczęła nieco zmieniać ten wizerunek, choć może nie w oczach samych Syryjczyków.
Wielkie wyniszczenie
Być może właśnie to nowo odzyskana prosperity sprawiła, że Aleppo ponownie stało się tym kosmopolityczną metropolią, jaką było w czasach osmańskich. Pod względem religijnym wciąż dominowali sunnici – ale to była społeczność, w której znaczący odsetek stanowili mieszkający na północy miasta Kurdowie oraz rozsiani po dzielnicach Turkmeni. Nie brakowało rejonów zamieszkanych przez Czerkiesów, Czeczenów, Albańczyków, Bośniaków. Silne były społeczności Ormian (pozostałość po operacji wysiedleń przez Turków w czasach I wojny światowej), Asyryjczyków, Greków, a nawet Bułgarów. Ba, w Aleppo wciąż mieszkało kilka tysięcy syryjskich Żydów.
Ta etniczno-religijna mieszanina i korzyści wynikające z bycia gospodarczą stolicą oraz politycznym azylem w kraju sprawiały, że Aleppo zwlekało z opowiedzeniem się po którejś ze stron wojny domowej w Syrii. Lokalni biznesmeni do momentu, w którym przed ich domem rozpętała się strzelanina, dorzucali się do topniejącego budżetu rządu w Damaszku. Balansowanie na tej krawędzi udawało się przez ponad rok: pierwsze antyreżimowe manifestacje przetoczyły się przez kraj już w marcu 2011 r., ale wojna przyszła do Aleppo w gruncie rzeczy latem następnego roku.
Rebelia rodziła się na przedpolach miasta. Nigdy nie miała postaci zjednoczonego antyreżimowego frontu: jak niemal w całej Syrii był to zlepek sił, które jednoczyła wrogość do władzy Asadów w Damaszku, ale gdy tylko niebezpieczeństwo ze strony armii rządowej się odsuwało, rebelianci skakali sobie do oczu. Kilka tysięcy bojowników, którzy w lipcu 2012 r. weszło do wschodnich dzielnic miasta należało do kilkunastu formacji, przeważnie związanych z Wolną Armią Syrii – dezerterami z armii rządowej, zwykle uważanymi za świeckich, i Brygadą Al-Tawhid (Jedności Bożej) powiązaną z Bractwem Muzułmańskim. Jedni i drudzy pojawili się mieście bez wcześniejszej zapowiedzi i chyba nie zdając sobie sprawy, że utrata Aleppo jest dla reżimu nie tylko ciosem wizerunkowym, lecz też przecięciem strategicznej „linii życia” łączących jeszcze Damaszek ze światem zewnętrznym: w szczególności Turcją i jedynym realnym sojusznikiem Asada – Iranem. Dlatego obecne w mieście jednostki wierne Damaszkowi odpowiedziały wściekłym bombardowaniem wschodnich dzielnic.
Ale to był koniec 2012 r. i cała Syria stała już w ogniu, a na wschodzie kraju rodziło się Państwo Islamskie. Damaszek nie był w stanie rzucić wszystkich sił na Aleppo, nie cieszył się jeszcze wsparciem Rosji, otwarcie mówiono o podziale kraju na kilka stref, z których rządowi przypadłby zaledwie zachodni skrawek państwa. W tej sytuacji w Aleppo ugruntował się na lata wyniszczający podział: w zachodnich dzielnicach stała armia rządowa, dwie dzielnice na północy kontrolowali Kurdowie, wschód metropolii należał do rebeliantów. Scenariusz podobny do tego, jaki przez lata realizowali w Bejrucie skłóceni Libańczycy: każda z frakcji była na tyle silna, by utrzymać pozycje i zaopatrywać swoich bojowników i żołnierzy. I na każda na tyle słaba, by wyłącznie tkwić na swoich pozycjach i ostrzeliwać wraże dzielnice. Nie oblężenie, bo przez lata zaopatrzenie dla stron konfliktu docierało bez zakłóceń, choć większość arterii komunikacyjnych w okolicach miasta kontrolowały wojska Asada.
Docierali do niego też członkowie organizacji humanitarnych oraz bojownicy Al-Kaidy, wypłaszani z Iraku przez armię rządu w Bagdadzie. Jeszcze dwa czy trzy lata temu to Syria stała się dla dżihadystów nową „ziemią obiecaną”. Według Jacques’a Beresa – francuskiego chirurga, który pojechał tam leczyć cywilów, a wylądował w szpitalach bojowników – w Aleppo kręcili się dżihadyści wszelkich narodowości i języków, niewiele wiedzący o Asadzie czy mieście, w którym stacjonowali, ale rozpaleni wizją tworzenia nowego kalifatu. Przy czym trzeba zrobić rozróżnienie: siły Państwa Islamskiego nigdy do Aleppo nie dotarły, dżihadyści w mieście byli związani z inną radykalną frakcją w tej wojnie – Frontem an-Nusra deklarującym lojalność wobec niedobitków Al-Kaidy Osamy bin Ladena (czy raczej już Ajmana az-Zawahiriego).
Wokół tych sił krążyła miriada innych jednostek, liczących – bywało – kilkadziesiąt osób. Od kilku tygodni niechętnie się o tym mówi, ale chrześcijanie czy Ormianie z Aleppo sformowali własne milicje, które działały – i zapewne do dziś działają – u boku sił rządowych. Masakry w Aleppo, jakkolwiek to zabrzmi, są naturalne: strona rządowa i jej sprzymierzeńcy mają za sobą cztery lata nierozliczonych rachunków. A zemsta to dziś jedyna satysfakcja, jakiej Syryjczycy mogą jeszcze zaznać.
Wyciskanie ciernia
Cztery lata nierozliczonych rachunków to cztery lata wojny na wyniszczenie. W mieście zginęło co najmniej 30 tys. ludzi – ponad dwukrotnie więcej niż w oblężeniu Sarajewa w latach 90. (ponad 13 tys. śmiertelnych ofiar, w tym ponad 5 tys. cywilów). Kto trzymał w garści daną dzielnicę – dokonywał czystek na własną rękę, eliminując rzeczywistych, a potem potencjalnych przeciwników. Z Aleppo uciekło co najmniej pół miliona ludzi, a według niektórych źródeł – znacznie więcej, bowiem dziś liczbę cywilów na terytorium kontrolowanym jeszcze przez rebeliantów szacuje się na kilkadziesiąt tysięcy osób.
Każdej jesieni któraś ze stron próbowała odbić z rąk przeciwnika jakiś skrawek miasta, co kończyło się wyniszczającymi walkami. Szybko pochłonęły one resztki starożytnych fragmentów metropolii (zamieszkanej prawdopodobnie od szóstego tysiąclecia p.n.e.), zabytki religijne z czasów średniowiecznych i nowożytną infrastrukturę. Bez większego jednak wpływu na równowagę sił w mieście. Ale właściwa bitwa toczyła się na przedpolach. Najpierw rebelianci odcięli siły rządowe od szlaków wiodących do miasta z zachodu. Armia z czasem jednak wyczyściła przedpole na południe od Aleppo. W 2014 r. zaczęły tamtędy docierać posiłki: zarówno ekwipunek, jak i świeża krew – bojownicy libańskiego Hezbollahu, którzy przybywali na ratunek Asadowi, ich wieloletniemu sponsorowi. Dzięki temu, po dwóch latach oblężenia, armia była górą: przecięto szlaki dostaw rebeliantów (cieszących się ponoć silnym wsparciem Kataru), a „syryjski Stalingrad” znalazł się o krok od stosunkowo bezkrwawego rozwiązania – wysłannik ONZ do Syrii miał przedstawić stronom projekt zawieszenia broni, które pozwalałoby rebeliantom opuścić miasto i przenieść się na bezpieczne terytorium. Plan dostał jakoby zielone światło od Asada, ale najsilniejsza w mieście Wolna Armia Syrii odrzuciła propozycję – podejrzewając pułapkę sił rządowych.
Impas ma swoją cenę, zawsze. Tak było na i frontach I wojny światowej, i pod Stalingradem. Tak było w latach 1993–1994 na Bałkanach, kiedy namnożyło się walczących stron, za to żadna nie była w stanie uzyskać przewagi. Tak też stało się w Aleppo – ubiegły rok upłynął na kolejnych ofensywach stron konfliktu, skutkujących przechwyceniem kilku budynków albo ulic, ale nieprzynoszących – poza ofiarami – żadnych strategicznych rozwiązań.
Wojna na wyniszczenie, jaka toczyła się na ulicach miasta w ubiegłym roku, wywołała olbrzymi exodus ludności: w dzielnicach kontrolowanych przez opozycję żyło na początku 2016 r. prawdopodobnie ok. 300 tys. ludzi – pięciokrotnie mniej niż po rządowej stronie Aleppo. Wsparcie Hezbollahu, a potem rosyjskiego kontyngentu wojskowego, który we wrześniu ubiegłego roku pojawił się w Syrii, sprawiło, że armia zaczęła od początku roku odbijać kolejne, oblegane od lat enklawy w mieście, a w lipcu domknęła oblężenie rebelianckich dzielnic. Damaszek zaczął wyciskać „cierń w boku”, jak nazywano od miesięcy ten bastion rebeliantów na północy kraju.
Rebelianci zostali pozbawieni dopływu broni, rekrutów, żywności. Odpowiedzieli dwiema ofensywami – pierwszą w sierpniu, drugą pod koniec października. Za pierwszym razem w desperackiej walce przechwycili jeszcze skrawki kolejnych dzielnic; drugi atak był już tylko rozpaczliwą próbą powstrzymania pochodu sił rządowych. Ale to by było na tyle. Od tamtej pory armia rządowa, za pomocą zmasowanych bombardowań i kolejnych ataków, odbijała z rąk opozycji ulicę po ulicy, budynek po budynku. Kto pamięta wideo nakręcone z lotu ptaka nad innym syryjskim miastem – Homs – które kilka tygodni temu podbijało portale społecznościowe, może sobie wyobrazić, jak dziś wygląda Aleppo. Kto nie widział tamtego filmu, ten niech spojrzy na zdjęcia polskiej stolicy po upadku Powstania Warszawskiego.
Poszukiwanie winnych czas zacząć
Pośród tego morza ruin tkwi jeszcze prawdopodobnie ok. 1,5 tys. bojowników – z czego ok. 500 to bojownicy powiązani z Frontem an-Nusra – oraz od 30 tys. do 50 tys. cywilów. Cywilów, którzy być może właśnie padają ofiarą rządowych siepaczy, bo w połowie tego tygodnia pojawiły się doniesienia o tym, że zwycięzcy „matki wszystkich bitew” wchodzą do domów ludzi, którzy pozostali jeszcze na skrawku rebelianckiego terytorium, i dokonują egzekucji.
Pierwszy rozejm, wynegocjowany w połowie tygodnia, upadł po kilku godzinach. Drugi – zawarty w środę późnym popołudniem – w chwili zamknięcia tego wydania DGP wciąż wydawał się niepewny, np. Hezbollah na swoich stronach internetowych donosił, że negocjacje napotkały „poważne przeciwności”. Wiadomo, że pojazdy podstawione po to, by ewakuowały z miasta pozostałych przy życiu rebeliantów i ich rodziny, zostały zatrzymane na rogatkach. Być może jeszcze powrócą. Nie jest też jasne, jaka jest sytuacja w położonej na północy metropolii dzielnicy kurdyjskiej – wciąż pozostającej poza kontrolą sił rządowych.
Inna sprawa, że na salonach dyplomatycznych trwa już absurdalne poszukiwanie winnych tragedii w Aleppo. Po czterech latach przyglądania się „syryjskiemu Stalingradowi” teraz zaczęto obrzucać się oskarżeniami: winny jest rząd Baszara al-Asada, który dopuścił się zbrodni przeciw ludzkości; winni są powiązani z międzynarodowym terroryzmem rebelianci; winny jest Zachód, który tych terrorystów wsparł; winne są w nie mniejszym stopniu Rosja i Turcja, których zaangażowanie w syryjski konflikt nigdy nie było tajemnicą.
O, ironio, z tej burzy oskarżeń prawdopodobnie za kilka tygodni nic nie pozostanie. Niestety, również nie pozostanie z niej refleksja, że dramatyczna końcówka wojny w Aleppo nie mogła wyglądać inaczej. Gdyby ktoś rzeczywiście chciał przerwać ten dramat wcześniej, starałby się umożliwić cywilom ucieczkę z miasta już cztery czy trzy lata temu. Kolejna refleksja, na którą mało kto chce się jeszcze zdobyć: ilu mieszkańców Aleppo spróbowało dostać się do Europy? I co spotkało tych, którym się to udało, po przybyciu do tego, tak przejętego losem ich miasta, świata?