Plany podniesienia potencjału obronnego są bardzo kosztowne, a nawet część republikanów jest przeciwna zwiększaniu wydatków budżetowych.
Nominacje Donalda Trumpa w sferze obronności wskazują, że raczej nie zamierza rezygnować ze złożonych w kampanii obietnic wzmocnienia amerykańskiej armii. Ale to, czy faktycznie uda mu się je zrealizować, to już inna sprawa.
O planach względem sił zbrojnych Trump w kampanii mówił niewiele. W całości poświęcone temu było właściwie tylko jedno przemówienie – na początku września w Filadelfii. Przy czym jego wymowa była zupełnie inna niż to, co głównie akcentuje się w Europie, czyli zmniejszenie amerykańskiej pomocy dla sojuszników i porozumienie z Rosją. Trump wcale nie zamierza osłabiać amerykańskiego potencjału wojskowego, lecz przeciwnie – znacząco go wzmocnić.
I tak, zapowiedział wyłączenie wydatków na obronność spod ustalonego kilka lat temu w Kongresie mechanizmu automatycznych cięć w ramach zmniejszania deficytu budżetowego, zwiększenie liczebności sił lądowych z obecnych 490 tys. (w 2017 r. planowano ich redukcję do 470 tys.) do 540 tys., liczby okrętów z 276 do 350 (dotychczasowy plan zakładał, że w ciągu 10 lat wzrośnie ona do 308), liczby myśliwców z 1113 do 1200, a także znaczący rozrost oddziałów piechoty morskiej – z 24 do 36 batalionów, co oznacza ok. 10 tys. dodatkowych marines.
Jakkolwiek niektóre argumenty Trumpa były trochę naciągane (marynarka pod względem liczby okrętów faktycznie jest najmniejsza od I wojny światowej, za to dysponuje łodziami podwodnymi z bronią atomową i ma kolosalną przewagę, jeśli chodzi o lotniskowce), to ogólna teza jest słuszna – amerykańskie siły zbrojne potrzebują znaczących inwestycji. Raporty Kongresu czy think tanków zajmujących się obronnością dowodzą np., że tylko jedna trzecia sił lądowych znajduje się w gotowości bojowej lub że w związku z oszczędnościami rośnie liczba wypadków w piechocie morskiej.
Zapowiedzi Trumpa zostały, jak łatwo się domyśleć, z entuzjazmem przyjęte przez wojsko oraz przez koncerny zbrojeniowe liczące na wielkie rządowe zlecenia. Pytanie tylko, czy nie okażą się one pustymi obietnicami na potrzeby kampanii. Pierwsze nominacje i pojawiające się kandydatury do nominacji sugerują, że Trump w dziedzinie obronności zamierza stawiać raczej na jastrzębie, w tym byłych wojskowych. W piątek doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego (ta nominacja nie wymaga zatwierdzenia przez Kongres) został generał w stanie spoczynku Michael Flynn, zaś w sobotę prezydent elekt spotkał się z innym byłym generałem – Jamesem Mattisem z piechoty morskiej.
– Generał James „Mad Dog” Mattis, który jest przymierzany do Departamentu Obrony, wczoraj był świetny. Prawdziwie generalski generał – napisał Trump na Twitterze. Do zespołu zajmującego się przejęciem władzy włączył kilkoro byłych szefów firm zbrojeniowych czy związanych z przemysłem obronnym, którzy mają doradzać w zakresie zleceń rządowych.
Problemem mogą jednak być koszty, które będą niebagatelne – samo zwiększenie sił lądowych o 60 tys. żołnierzy to ok. 35 mld – 50 mld dol. w ciągu czteroletniej kadencji prezydenta, każdy zwykły okręt to 500 mln dol., każda łódź podwodna to 3 mld. Realizacja zapowiedzi Trumpa oznaczałaby wydatek 250 mld dol. w ciągu czterech lat (obecny budżet Pentagonu to ok. 600 mld rocznie), ale realizacja większości tych zapowiedzi to perspektywa kilku- kilkunastoletnia. Trump mówił, że 50 mld się znajdzie po wyłączeniu budżetu na obronność spod automatycznych cięć, ale aby sfinansować resztę, potrzebny będzie albo bardzo wysoki wzrost gospodarczy, który przełoży się na wyższe wpływy podatkowe, albo obcięcie na rzecz Pentagonu innych wydatków budżetowych. A do tego konieczna jest zgoda Kongresu, o którą – mimo że w obu izbach większość mają republikanie – Trumpowi wcale nie będzie łatwo. – Republikanie są podzieleni w kwestii limitu wydatków. Jastrzębie w polityce zagranicznej chcą zwiększać wydatki na obronność, jastrzębie fiskalne – utrzymywać wydatki budżetowe na jak najniższym poziomie – mówi stacji CNBC Todd Harrison z Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych (CSIS) w Waszyngtonie.