Do Kuwejtu poleciało już około 120 polskich żołnierzy oraz cztery samoloty wielozadaniowe F-16, a do Iraku – około 60 żołnierzy sił specjalnych. Informacje, że MON wstrzymuje się ze spełnieniem obietnicy danej w przeddzień szczytu NATO, zostały właśnie zdementowane. Mimo oczywistego ryzyka jest to ruch z punktu widzenia wzmacniania naszego bezpieczeństwa korzystny. Z co najmniej trzech powodów.
Po pierwsze, to nas uwiarygadnia w oczach sojuszników. Łatwiej prosić o wzmocnienie wschodniej flanki, jeśli samemu pokazuje się solidarność w obronie południowej flanki NATO. Mówiąc wprost i radykalnie upraszczając: my pomożemy wam z Państwem Islamskim, wy pomóżcie nam z Rosją. – Będziemy patrolowali i wspierali naszych sojuszników tam, gdzie terroryści zagrażają pokojowi i bezpieczeństwu ludzkiemu. To jest rzeczywisty pokaz i dowód solidarności, która sprawia, że NATO jest najsilniejszym, największym i najpewniejszym sojuszem obronnym świata – mówił Antoni Macierewicz podczas uroczystego pożegnania żołnierzy w Mińsku Mazowieckim.
Minister obrony ma rację. Podstawowym założeniem Sojuszu jest solidarność i w naszym dobrze pojętym interesie jest, by to się nie zmieniło, by nie było podstaw do jego kwestionowania. Dlatego warto o tym mówić. I w tym samym duchu działać. A jeśli spojrzeć na ostatnie wypowiedzi Donalda Trumpa, być może przyszłego prezydenta USA, który mówi, że Stany będą pomagały tym sojusznikom, którzy „spełn iają swoje zobowiązania” (w domyśle w kwestii wydatków na obronność i zaangażowania), to wyjazd naszych żołnierzy jest tym bardziej istotny.
Drugą sprawą jest to, że naszym „efom szesnastym” przyda się przetarcie bojowe. Choć jest to poważne osłabienie naszych możliwości w Polsce (z 48 maszyn, które posiadamy, operacyjna jest blisko połowa, a więc wysyłamy prawie 20 proc. sprawnych jednostek), to doświadczenia będą bezcenne. Latanie pilotów w strefie wojennej, nawet jeśli tylko z misjami rozpoznania, opłaci się w przyszłości. Umiejętność obsługi tych maszyn w warunkach innych niż rodzime lotniska też się przyda. Tak jak wojska lądowe radykalnie poprawiły swoje zdolności po operacji w Iraku i dzięki wciąż trwającej obecności w Afganistanie, tak teraz przed taką szansą staną wojska lotnicze.
Jeszcze inaczej sprawa wygląda ze specjalsami, którzy mają stacjonować w Iraku. W oficjalnych przekazach podkreśla się szkoleniowy charakter misji. Podobnie było w Afganistanie. Nieważne, czy nazwiemy tych żołnierzy doradcami, czy instruktorami, fakty są takie, że będą strzelać ostrą amunicją do przeciwników, którzy będą odpowiadać tym samym. Ale jak mówił mi jeden z byłych ministrów obrony, wojska specjalne wręcz wywierają presję na MON, by brać udział w misjach. To, że GROM czy JWK Lubliniec cieszą się szacunkiem u sojuszników, wynika z tego, że są to żołnierze dobrze wyszkoleni i – co istotne – otrzaskani w boju. Spędzanie czasu na poligonach nad Wisłą jest bardziej efektywne, jeśli żołnierze mają świadomość, że udział w prawdziwej misji jest jak najbardziej realny.
A umiejętności i doświadczenia, które zdobywają, współdziałając np. z wojskami amerykańskimi, w większym lub niestety częściej mniejszym stopniu są przenoszone do naszych struktur. Najważniejsi generałowie obecnie służący w Wojsku Polskim mają za sobą doświadczenia misyjne. Oczywiście ktoś może zwrócić uwagę, że jest to narażanie życia naszych żołnierzy. Odpowiadając nieco brutalnie: śmierć jest w to rzemiosło wpisana. I tak długo, jak ryzyko jest przez przełożonych minimalizowane, a misja służy Polsce, to żołnierzy powinniśmy wysyłać bez obaw.
Drugi argument podnoszony przez przeciwników to teza, że misje zwiększają ryzyko ataku ze strony terrorystów nad Wisłą. I trudno temu zaprzeczać. Ponosząc to ryzyko, warto jednak pamiętać, że w zamachach na Zachodzie także zginęli Polacy. To nie jest tak, że nie mieliśmy dotychczas do czynienia z terroryzmem islamskim. A idąc dalej tym tropem, wyobraźmy sobie opór społeczeństwa niemieckiego przeciw udziałowi w misji sojuszniczej w razie napaści Rosji na któryś z krajów bałtyckich. No bo w sumie po co ryzykować?