Drogi czytelniku, bądź tak miły i powiedz sobie pod nosem: „Źdźbło”. Mogę się założyć, że na takie dictum twoje neurony posłusznie zaktywowały się wedle wzorca, który sprawił, że przed oczami duszy stanęło ci, no, źdźbło właśnie.
Mogło to być konkretne źdźbło, poznane w dzieciństwie podczas turlania się po trawie; a może jakieś zgeneralizowane źdźbło, średnia wyciągnięta z tych źdźbeł wszelakich, na jakich kiedykolwiek spoczęły twoje oczy. Może było to źdźbło z okładki „Źdźbeł trawy” Whitmana. Nie wnikam, powiedziałeś „źdźbło”, pokazało się źdźbło, a przynajmniej coś okołoźdźblego.
A teraz powiedz jeszcze raz „źdźbło”. I jeszcze: „źdźbło”. Źdźbło, źdźbło, źdźbło. Nie poddawaj się, jeszcze kilka razy. I co? Mózg przestaje współpracować. Przestaje przywoływać źdźble obrazy. Odpływa w dal trawia zieleń; oddala się Whitman. Słowo powoli staje się puste. Teraz już w ogóle nie masz pojęcia, co to za dziwaczny zlepek fonemów. Źdźbło? Że co? Brzmi, jakby ktoś się zaczął jąkać, a potem zwymiotował.
Fenomen wycieku znaczenia ze zbyt często powtórzonego słowa jest dobrze rozpoznany i w lingwistyce nosi miano satiacji semantycznej. Słowo stopniowo przestaje „działać”, jeśli zajeździ się je nadmiernym mechanicznym zużyciem. Czy jakieś podobne zjawisko ma też miejsce na szerszą skalę? Kiedy słowo nie zużywa się szeptane pod własnym nosem, ale trąbione w mediach, wyżymane na forach, wałkowane na trybunach, siane po Twitterach i Facebookach? Żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie, wystarczy wyszeptać do siebie: „Trybunał Konstytucyjny” i spróbować sobie przypomnieć, co też to, do kroćset, znaczy. Chociaż w sferze publicznej nadużywane słowa najczęściej nie tyle całkowicie pustoszeją w środku, co raczej się stępiają, bledną, tracą pazur, gubią efektywność.
Powiedzmy sobie pod nosem „faszysta”. I co? Nic. Jeszcze dwadzieścia lat temu, gdyby nas obdarzono takim epitetem, serce stanęłoby nam w poprzek. Teraz rzucamy nim radośnie w dowolnych politycznych przeciwników i pytamy, jak zatrzymać to faszystowskie widmo ciągnące nad Europę, w zapamiętaniu nazewniczym nie zważając na wciąż jednak głęboko demokratyczny mechanizm rządzący wymianą elit. Żeby daleko nie szukać, weźmy też i „nazizm” — niegdyś na taki zestaw dźwięków stawało nam przed oczami Auschwitz, dzisiaj dobrze jest, gdy raczymy nim choćby ministra forsującego ustawę inwigilacyjną, a nie na przykład jakiegoś upierdliwego forumowicza, który domaga się od nas czystości gramatycznej. „Zdrajca narodu” to w politycznym dyskursie może jeszcze nie komplement, ale już potwierdzenie politycznej istotności; gdyby Tuska przestano nazywać zdrajcą, na pewno podałby się do dymisji, przekonany, że jego czas przeminął i wszyscy mają go gdzieś. Nadmiernym zużyciem podziurawiliśmy nasze najsilniejsze słowa; powyciekały z nich ciężar gatunkowy i całkiem spora część znaczenia. To skandal, hańba i wstyd; lingwistyczny sabotaż i tragedia, świadectwo schamienia i sprostytuowania pojęć, wstrząsający wręcz syf i armagedon, a mam przez to na myśli: to niedobrze.
Dlaczego niedobrze? Przecież jeśli, powie ktoś, stępimy pazury słowom najstraszniejszym, to z pewnego punktu widzenia można powiedzieć, że radykalizacja języka może paradoksalnie prowadzić do poprawy relacji. Co z tego, że nazwę cię faszystą, skoro to tak niewiele znaczy? Wystarczy poobracać się w odpowiednich kręgach, gdzie rdzennie polskie słowo na „k” z przekleństwa stało się przecinkiem, by zrozumieć, że wraz z dewaluacją znaczenia spada poziom reakcji interlokutora na obelgi. Ty jesteś zdrajcą narodu, ty nazistą, ale jutro podamy sobie dłonie.
Ale niestety – słów nie dziurawi się bez powodu. Za każdym „faszystą” jest lęk i desperacja; ta desperacja się sfrustruje, gdy tylko zdewaluowane słowne narzędzie przestanie ją unosić. Dlatego jednak łatwiej dostać w mordę tam, gdzie dużo mówią „k”, niż tam, gdzie cedzą „droga pani”. Dlatego mniej jest szans na narodową zgodę tam, gdzie rzuca się w siebie Targowicą, niż tam, gdzie mówią o „różnicy zdań”. A jak ktoś chce wycierać sobie gębę słowami, to niech sobie powtarza pod nosem „źdźbło”.