Od strony politycznej demokracja polega przede wszystkim na tym, by przypodobać się wyborcom. Zmiany kluczowe, często diametralnie zmieniające przepisy czy ład w społeczeństwie, nieodłącznie wiążą się z kampanią wyborczą. Także w demokracjach zachodnich. Przykład płynie z Ameryki, gdzie za każdym razem, gdy tylko zbliża się głosowanie, kongresmeni wpisują do ustaw poprawki, które w jakiś sposób mogą wpłynąć na ich wizerunek w konkretnym okręgu. U nas nazywa się to kiełbasą wyborczą.

To, co dzieje się w środowisku politycznym, porównałbym do wiosennego przesilenia skutkującego częstszymi przeziębieniami. To choroba demokracji, której unika niewielu. Gdy już się pojawi, trudno całkowicie ją wyleczyć. Można jednak leczyć objawy i przejść ją bez większego uszczerbku na zdrowiu. Nie na tym polega zatem problem z polityczną zawieruchą wokół referendum. Kłopoty zaczynają się, gdy przy sporządzaniu wyborczej kiełbasy politykom zaczyna brakować zdrowego rozsądku. Pytania tworzone w pośpiechu, na kolanie, bez rzetelnych konsultacji zamiast rozwiązywać jedne problemy, generują kolejne.
Praktycznie każde z pytań, które pojawia się w kontekście narodowego głosowania, mogłoby, a nawet powinno być skonstruowane lepiej, o ile w ogóle powinno się je postawić. W debacie na temat referendum zapomnieliśmy bowiem, czego tak naprawdę powinno dotyczyć to głosowanie i w jakich sprawach należałoby je przeprowadzać. Kluczowe jest rozstrzygnięcie realnego sporu, opartego na głębokim podziale społeczeństwa. Referendum nie powinno przyklepywać oczywistej decyzji. Po drugie – referendum powinno rozstrzygać sprawy dotyczące wszystkich obywateli lub przynajmniej zdecydowanej większości społeczeństwa. Źle się dzieje, gdy o wąskiej grupie będzie decydowała większość, która z problemem ma niewiele wspólnego – czego przykładem jest sprawa sześciolatków w szkołach. Po trzecie wynik referendum musi być jednoznaczny i zero-jedynkowy. Nie może tworzyć kolejnego pola do popisu dla interpretacji. Modelowym przykładem pytania zero-jedynkowego jest przyjęcie euro. Nie ma tutaj opcji, że większość Polaków powie tak, a w kilku województwach wciąż będziemy płacili złotówkami. Wreszcie po czwarte – pytanie musi być zadane w taki sposób, by obie strony zgodnie stwierdziły... że jest zadane właściwie.
We wrześniowym głosowaniu widać całą masę błędów. Fatalnie zadane jest chociażby pytanie dotyczące finansowania partii. Temat jest bardzo podatny na populizm. W końcu równie dobrze moglibyśmy spytać Polaków – czy chcesz, by politykę opłacali bogaci obywatele i wielkie korporacje? Do tego pytanie o „zmianę systemu” wcale nie przesądza, w którą stronę miałby być zmieniony. Co mają na nie odpowiedzieć ci, którzy chcą zwiększenia dotacji dla małych partii?
Pytanie o JOW-y jest lepsze, ale tutaj znów nie wiemy, o co chodzi. Bo nie wiadomo, jakie konkretne rozwiązanie uwzględniające JOW mielibyśmy przyjąć. A jest ich wiele i mają odmienne skutki.
Również w nowych propozycjach wiele jest absurdów. Po co stawiać pytanie o Lasy Państwowe, które gwoli prawdy przedmiotem sporu po prostu nie są. Nie ma bowiem nikogo, kto byłby za ich prywatyzacją. Po co mamy rozstrzygać rzecz, z którą wszyscy się zgadzamy?
Przepychając pierwsze referendum, wypuszczono dżina z butelki. Teraz dżin szaleje i minie chwila, zanim się uspokoi. Miejmy nadzieję, że nie powstanie z tego duży bałagan. Niech to lepiej będzie impulsem, by w przyszłości takie sytuacje rozwiązywać mądrzej.