Bez względu na to, czy grecka telenowela skończy się kompromisem, czy też usunięciem Hellady z unii walutowej, pani kanclerz znajdzie się wśród przegranych. Grała o najwyższą stawkę: realną władzę w Europie. Nie dała rady.
„Dziś potrzebujemy Żelaznej Kanclerz” – zagrzewał wczoraj do boju niemiecki tabloid „Bild”. Okładkowy nagłówek zilustrowano portretem Angeli Merkel w pikielhaubie, a w środku powtórzono to, co gazeta pisała od lat: ani kroku w tył, ani eurocenta więcej, Grecja powinna zostać usunięta ze strefy euro, zanim popsuje ją do reszty. Dziennikowi wyjątkowo zgodnie sekundowali politycy rozmaitych opcji: wicekanclerz i socjaldemokrata Sigmar Gabriel powtarzał, że darowanie Atenom długów zniszczy eurostrefę, szef CSU – bawarskiego odgałęzienia partii pani Merkel – Markus Soeder wyraził się bardziej lapidarnie. – Po prostu chcę, żeby Grecja wyszła ze strefy euro – powiedział.
Z perspektywy urzędu kanclerskiego – nihil novi. Już w 2010 r. przeciw pierwszemu bailoutowi Grecji podniosły się głosy sprzeciwu. – Ta operacja służy wyłącznie uratowaniu bogatych Greków oraz francuskich i niemieckich banków – przekonywał z nutą ironii nieżyjący już dawny szef Bundesbanku Karl Otto Poehl. Podobne argumenty powtarzali inni ekonomiści, a z czasem – coraz większa grupa polityków, w tym piastujący już od sześciu lat stanowisko ministra finansów Wolfgang Schauble.
Publicyści tygodnika „Der Spiegel” w swojej analizie europejskiej polityki pani kanclerz piszą otwarcie: szefowa niemieckiego rządu prezentuje dwie, w tej sytuacji sprzeczne, postawy. I to jest źródło jej porażki. Pierwsza to charakterystyczne dla niej technokratyczne podejście – liczą się liczby. Merkel właściwie nie rusza się z urzędu kanclerskiego bez danych, które mogłaby przytoczyć, występując. Typowy przykład: Europejczycy to 7 proc. światowej populacji, odpowiedzialne za 25 proc. światowej produkcji i aż 50 proc. globalnych wydatków na opiekę socjalną. Ergo – na dłuższą metę tego dobrobytu nie sposób będzie utrzymać. Ta technokratyczna postawa stoi za twardymi wystąpieniami pani kanclerz.
Ale jest i druga strona – odwołania do krwi przelanej w XX w. na kontynencie, do twórców Wspólnoty Europejskiej, do zbiorowego wysiłku Europy w ostatnich kilkudziesięciu latach, solidarności i wartości, jakie legły u podstaw Unii. Merkel chciałaby się wpisać w ten obrazek, do czego zagrzewają zarówno niektórzy bliscy doradcy w Berlinie, jak i politycy z Brukseli czy Paryża. To jednak wymagałoby wyciągnięcia dłoni do Aten – a technokratycznie rzecz ujmując, anulowania greckich długów.
Lawirując między tymi dwiema postawami, kanclerz postawiła na strategię, która była skuteczna przez dekadę jej rządów w Niemczech: przeczekanie. Nie wypowiadała się zdecydowanie o polityce Aten, nie komentowała poszczególnych etapów negocjacji, nie ustawiała do zdjęć po spotkaniach. Filozofia była prosta: twardą, technokratyczną postawę przyjmujemy tylko na spotkaniach w ograniczonym gronie. Z czasem Grecy i tak pójdą po rozum do głowy, przecież sami nie chcą opuszczać strefy euro – tak jak nie chcieli Portugalczycy, Hiszpanie, Irlandczycy, Cypryjczycy – którzy z niechęcią, ale pogodzili się z warunkami stawianymi przez trojkę.
Grecy, niby też naród Południa, stanowili znacznie twardszy orzech do zgryzienia. W Berlinie przyjmowano palenie kukieł szefowej rządu w mundurze Wehrmachtu czy porównania trojki do nazistowskiej okupacji Grecji w czasie II wojny światowej wzruszeniem ramion – taki polityczny folklor. Przegapiono fakt, że te zjawiska były początkiem procesu radykalizacji wewnętrznej polityki: niewielkie postępy Aten w realizacji programu naprawczego utwardzają postawę Brukseli (Berlina), ta postawa spycha mainstreamowe greckie partie do narożnika i promuje radykałów. Radykałowie – mocni poparciem ulicy – sterują ku otwartemu konfliktowi z Brukselą.
Do niedawna mogło się wydawać, że to tylko gra. Przecież Merkel niejedno już widziała. – Zakrzywione?!... – śmiała się, kiedy przekazano jej, że Ateny nie zapłacą za zamówione okręty podwodne, bo są „zakrzywione”. Przestało być śmiesznie, gdy Tsipras rozpisał referendum. Skomentowała, że „Tsipras z szeroko otwartymi oczami kieruje swój kraj prosto w ścianę”. A zapytana, czy jej zdaniem Grecy, głosując w referendum, głosują również za lub przeciw euro, rozłożyła ręce. – Powiem to otwarcie: jestem w tej kwestii podzielona. Bo też konstrukcja logiczna „pakiet pomocowy równa się pozostaniu w strefie euro”, a „odrzucenie pakietu równa się wyjściu z eurostrefy” zawaliła się z dnia na dzień. Technokratyczne podejście – oparte na liczbach i dyscyplinie finansowej – „pedagogiczny imperializm”, jak nazywają to publicyści „Spiegla”, zdało się na nic.
– W tej grze nie tylko Grecja będzie przegranym. Stawka jest tak samo wysoka dla Niemiec, zarówno wewnętrznie, jak i na arenie międzynarodowej – konstatuje na łamach „Financial Times” Marcel Fratzscher, szef berlińskiego think tanku DIW. Eksperci podkreślają, że strategia „na przeczekanie” zemści się na Merkel – najlepszy moment na trudne decyzje był kilka lat temu, kiedy decydował się los pierwszego bailoutu Grecji. Teraz żadna decyzja – ani wyrzucenie Grecji z eurostrefy, ani anulowanie jej długów – nie będzie dobra. W każdym scenariuszu Grecję i eurostrefę czeka droga przez mękę.
W odróżnieniu od innych Fratzscher podsuwa jednak kanclerz Merkel wyjście awaryjne: Grecja to collateral damage, straty uboczne. Bez względu na to, jak skończy się zamieszanie, Berlin znalazł się w dogodnym położeniu, by unijną wspólnotę... zacieśnić. – Najważniejsze decyzje polityczne ostatniej dekady zapadły pod presją i w czasie kryzysu: rządy i banki centralne ustabilizowały rynki wspólną deklaracją na nowojorskim szczycie G20 w 2008 r.; decyzja o przeforsowaniu unii bankowej zapadła w apogeum europejskiego kryzysu w czerwcu 2012 r. – dowodzi niemiecki analityk. Według niego obecna sytuacja to świetna okazja, by uruchomić prace nad silniejszą unią fiskalną, unią rynków kapitałowych i zmianami w traktatach europejskich, które zapobiegłyby wyjściu z UE Wielkiej Brytanii. Bo Brexit a Grexit to jak huragan przy burzy w szklance wody.