Po 1989 r. tylko jeden prezydent – Aleksander Kwaśniewski – sprawował funkcję przez dwie kadencje. Wniosek: Polacy nie lubią stabilności w polityce.
Przegrana Bronisława Komorowskiego wpisuje się w nową świecką tradycję. Po upadku PRL tylko jeden prezydent w Polsce rządził pełne 10 lat. W 1990 r. w wyborach prezydenckich największym zaskoczeniem było pojawienie się kandydata znikąd, czyli Stanisława Tymińskiego, który uzyskał lepszy wynik niż uznawany za jednego z faworytów Tadeusz Mazowiecki. Drugą turę Lech Wałęsa wygrał z olbrzymią przewagą – zdobył ponad 70 proc. głosów.
Znacznie gorzej poszło mu pięć lat później, kiedy podczas debaty z Aleksandrem Kwaśniewskim uznał, że nie poda mu ręki i wypowiedział słynne już słowa „panu to ja mogę nogę podać”. Kwaśniewski nieznacznie wygrał drugą turę. – Wałęsa nie został wybrany na drugą kadencję przez błędy, które sam popełniał. Nawet przeciwnicy systemu komunistycznego głosowali na Kwaśniewskiego. Po prostu zachowania Wałęsy dla wielu były nie do przyjęcia – wyjaśnia Henryk Domański, socjolog z Polskiej Akademii Nauk.
Aleksander Kwaśniewski jako jedyny prezydent III RP wygrał batalię o reelekcję, i na dodatek zrobił to w pierwszej turze (uzyskał niemal 54 proc. poparcia). – Najsilniejszy wtedy podmiot na szeroko rozumianej prawicy, czyli Akcja Wyborcza Solidarność, wystawiła kandydaturę Mariana Krzaklewskiego, która nawet we własnym obozie była bardzo mocno krytykowana – wspomina poseł Ludwik Dorn. – To się zbiegło z tym, że rząd Buzka po trzech latach rządzenia nie cieszył się popularnością. Za to Aleksander Kwaśniewski był idealnym ucieleśnieniem tamtych czasów i zachowywał się bardzo zręcznie – dodaje polityk.
Z kolei w 2005 r. wahadło politycznych sympatii Polaków wychyliło się w stronę przeciwną i w drugiej turze zmierzyli się reprezentujący prawicę Donald Tusk i Lech Kaczyński. Ten drugi wygrał pojedynek 6 pkt proc. Prezydent Kaczyński zginął w 2010 r. w katastrofie w Smoleńsku. W wyborach 2010 r. faworytami byli jego brat Jarosław Kaczyński (PiS) i Bronisław Komorowski (PO). I choć w tym wypadku oczywiście siłą rzeczy nie mogło dojść do reelekcji, to nowy lokator Belwederu reprezentował zupełnie inny obóz polityczny. Gdyby wyborcy chcieli wtedy kontynuacji prezydentury Lecha Kaczyńskiego, wybraliby jego brata.
Wreszcie mamy wybory 2015 r. i chyba najbardziej spektakularną klęskę wyborczą ostatnich lat. Biorąc pod uwagę, że jeszcze kilka miesięcy temu mało kto wierzył w to, że urzędujący prezydent nie wygra w pierwszej turze (taki wynik wskazywały sondaże), to skala zmian jest olbrzymia. Z czego wynika nasza niechęć do „powtórki z rozrywki” i reelekcji kandydatów? – W Polsce ludzie w polityce bardziej oczekują zmian, a nie stabilności. Na Zachodzie normą jest to, że jeśli ktoś nie popełnił rażących błędów, to zostaje wybrany na drugą kadencję. Komorowski takich błędów nie popełnił, ale zapłacił za znużenie ośmioma latami rządów PO – stwierdza Henryk Domański.
– W mojej opinii nie ma jednej odpowiedzi na to pytanie, ponieważ każdy z tych przypadków był zupełnie inny. Generalnie urząd prezydenta sprzyja drugiej kadencji, ale kandydaci przegrywają ją z powodu własnych błędów. Być może łatwiej jest wygrać reelekcję, gdy rząd jest z innego obozu. Ale Wałęsa w 1995 r. przegrał, mimo że rządził wtedy SLD – zastanawia się politolog i były eurodeputowany Marek Migalski. – Naprawdę trudno tutaj o wspólną przyczynę porażek urzędujących prezydentów.
– Obecny prezydent nie zrobił nic, by go wybrano. To dziwny przypadek, kiedy urzędującej głowie państwa się po prostu nie chciało – dodaje Klaus Bachmann, profesor Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. – Czy w Polsce doczekamy się tego, że prezydenci będą wybierani na drugą kadencję? To zależy od samych kandydatów, od partii, które reprezentują. Jest tak wiele zmiennych, że tego nie da się przewidzieć – odpowiada historyk i politolog.
Są jednak demokracje, w których niewybranie urzędującego prezydenta na drugą kadencję zdarza się naprawdę rzadko. I tak np. w Stanach Zjednoczonych po II wojnie światowej poza Lyndonem Johnsonem, który o reelekcję się nie ubiegał, za drugim razem przegrali jedynie Jimmy Carter i George Bush senior. – Tam jest tak samo jak u nas – to urzędujący prezydent musi przegrać. Jeśli nie dzieje się nic spektakularnego, jego kontrkandydat ma niewielkie szanse na wygraną – wyjaśnia prof. Bogdan Szklarski z Ośrodka Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego.
– Carter przegrał, ponieważ kończyła się epoka New Dealu, a na dodatek za jego czasów doszło do kryzysu z zakładnikami w ambasadzie w Iranie, na co nałożył się kryzys paliwowy. Z kolei Bush senior nieco przypominał Komorowskiego. To był niezły prezydent, ale fatalny kandydat. W ogóle nie sprawdzał się podczas kampanii wyborczych. I on także zapłacił za znużenie 12 latami rządów swojej partii – tłumaczy naukowiec.
Nieco inaczej sytuacja wygląda we Francji. Tam po II wojnie światowej mieliśmy zarówno prezydentów, którzy rządzili przez dwie kadencje (Jacques Chirac czy François Mitterrand), jak i takich, którzy po pierwszej przegrywali (Valéry Giscard d’Estaing czy Nicolas Sarkozy; ten ostatni zapowiada, że chce wystartować w wyborach prezydenckich w 2017 r.). Jedno jest pewne: brak reelekcji urzędującego prezydenta na drugą kadencję we wszystkich tych krajach jest spowodowany jednym – wyborcy chcą zmian.