Aby się zapalić, potrzebujemy jedynie impulsu, małej iskry. Aby nas zgasić, wystarczy minimalny podmuch powietrza. Rządzą nami emocje, a nie rozum. Jesteśmy w gorącej wodzie kąpani. Tak zawsze było i tak już będzie
"Polska jest mistrzem świata, bo mistrzów pokonaliśmy”, „Eliminacje do Euro 2016 mamy już właściwie wygrane”, „Po latach klęsk pokazaliśmy, że mamy wielkich piłkarzy”, „Nareszcie odbudowaliśmy potęgę z lat 70., kiedy rozdawaliśmy karty w światowej piłce”, „Spełnił się nasz największy sen”, „Jesteśmy potężni” – to nie treść sarkastycznych internetowych memów, którymi odreagowujemy chwilami surrealistyczną polską rzeczywistość. To cytaty padające w mediach z ust kibiców, ekspertów i komentatorów sportowych po wygranej piłkarzy z Niemcami 2:0 w eliminacjach mistrzostw Europy 2016. Fakt, że mało kto oczekiwał od polskich zawodników, że jak równy z równym zagrają z mistrzami świata, niedawno ośmieszającymi Brazylię 7:1 (na brazylijskim mundialu). Tym bardziej pierwsze zwycięstwo nad rywalem, który dotąd nad nami górował, rozgrzało nas do granic wytrzymałości. Nie kwestionując zasadności impulsu, który tym razem spowodował, że masowo eksplodowaliśmy słomianym ogniem wymykającej się zdrowemu rozsądkowi narodowej emocji, warto bliżej przyjrzeć się mechanizmowi odpowiedzialnemu za tę powtarzająca się – głównie w wyniku sportowych zwycięstw – ogólnospołeczną egzaltację.
Szukanie tożsamości
Zdania specjalistów w tej kwestii są niejednoznaczne. Część uważa, że niedojrzałe wybuchy emocji, uliczne tańce, okolicznościowe upijanie się do nieprzytomności oraz rytualne zwyczaje towarzyszące incydentalnym narodowym uniesieniom to efekt długotrwałych panicznych prób poszukiwania społecznej tożsamości. Jej bowiem, wskutek odczuwanych wciąż efektów komunistycznego nihilizmu, brakuje nam w stopniu znaczącym. – W obliczu codziennych sporów – politycznych czy światopoglądowych – powstają rozłamy dzielące społeczeństwo na niezależne zbiory, pozbawione wspólnych cech grupy i grupki. Właśnie dzięki popkulturze, także dzięki sportowi, który przynajmniej na chwilę jest w stanie minimalnie nas połączyć, otwieramy się na spontaniczne uniesienia. Efekt jest zbawienny, choć chwilowy i na dłuższą metę bez znaczenia – ocenia dr Jakub Andrzejczak, szef Pracowni Badań Socjologicznych Humlard.
Ten efekt to ucieczka do przodu: od problemów życia w kierunku celu, który socjologowie nazywają „permanentnym poszukiwaniem ulotnych, ale za to intensywnych doznań”. – To radość instant. Wystarczy trochę gorącej wody, by ją uwolnić. Euforia w opakowaniu z etykietami „Małysz”, „Kubica”, „siatkarze” to coś, co nas spaja, buduje więzi. Dość płytkie, ale na inne i tak nas nie stać. Pragniemy wreszcie móc powiedzieć „my”, bez względu na to, czy jesteśmy wiernymi kibicami czy też ludźmi, którzy nie mają pojęcia, czym jest spalony. Sam akt wyzwalający te emocje traci w takich warunkach na znaczeniu – nie chodzi już o sport jako sacrum, nie chodzi o wynik sportowy, styl gry czy wolę walki. Te stają się mało znaczącymi narzędziami – dodaje dr Andrzejczak.
Co zatem jest istotne? Niezależnie od tego, czy na końcu dnia powiemy sobie „jesteśmy mistrzami” czy „nic się nie stało”, liczy się prowizoryczna solidarność członków plemienia biało-czerwonych twarzy, którzy w podlewanym alkoholem zrywie zapominają o kredytach, bezrobociu, porannych korkach i natrętnych sąsiadach. – A na drugi dzień, typowo po polsku, w drodze do pracy, już bez wojennych barw i na trzeźwo, czyli smutno, o swoich troskach informujemy wszystkich współplemieńców wysuniętym środkowym palcem – konstatuje ekspert.
Klątwa kompleksów
Są też inne objaśnienia naszego szybkiego rozpalania. Według nich za entuzjastyczne wybuchy radości odpowiedzialne są kompleksy. Bo wbrew buńczucznym tromtadracjom z kompleksów jesteśmy zbudowani tak samo jak z kości i tkanek. I tu też kłania się dziedzictwo PRL, w którym z jednej strony wmówiono nam kompleks niższości w stosunku do „najlepszych” pod każdym względem – od produkcji traktorów po loty w kosmos – sojuszników z ZSRR, z drugiej obrzydzano – na szczęście niezbyt skutecznie – kulturę Zachodu. Na takim podglebiu wciskano nas coraz bardziej w ziemię, doprowadzając do tego, że uwierzyliśmy we własną słabość pod każdym względem, a potem jeszcze zaczęliśmy to wpajać naszym dzieciom. Nie wszyscy oczywiście, ale większość z nas.
W oparciu o taką bazę, bo przecież akurat w stosunku do Niemców nasz kompleks niższości wciąż, jak by go oficjalnie nie podawać w wątpliwość, jest głęboki, a dodatkowo nakłada się na niego jeszcze aktualna wśród najstarszych Polaków niechęć do dawnych okupantów, sytuacje tak niespodziewane jak sobotnie zwycięstwo piłkarzy wywracają naszą rzeczywistość do góry nogami.
Oto oni – wielcy tego świata nie tylko sportowego, dyktujący warunki finansowe Europie w czasach kryzysu, pociągający za sznurki przy obsadzie kluczowych unijnych stanowisk, słowem rządzący naszym kontynentem, zostali przez nas, tak bardzo doświadczonych martyrologią także za ich sprawą, rzuceni na kolana. Podaliśmy w wątpliwość ich hegemonię, wreszcie udało nam się zrobić wrażenie na całym świecie. Do tej pory byliśmy na to za słabi, zbyt leniwi, mało zdolni, brakowało nam przedsiębiorczości i talentu, po prostu byliśmy gorsi, jeśli nie najgorsi. A teraz jesteśmy najlepsi.
Taki, skrajnie niedojrzały, nadmuchany jak balon z helem unoszący się nad ziemią, ocierający się o śmieszność jest dzisiaj tryb naszego myślenia. Przeszliśmy z głębokich, nie do końca już dzisiaj uzasadnionych kompleksów, do ataku. Jedno sportowe zwycięstwo zakryło nasze niskie poczucie wartości, dodało skrzydeł, powodując, że nie chodzimy od soboty z podniesioną głową, ale zaczęliśmy lewitować. Tacy już jesteśmy wspaniali. Problem w tym, że nadmuchany do granic rozsądku balon łatwo można z hukiem przebić. Z dumy i pychy nie zostanie wtedy nic.– Kompleksy siedzą w nas bardzo głęboko, równie silne jest nasze pragnienie sukcesów, które przynajmniej na chwilę daje szansę na wyjście z tych mentalnych ograniczeń – ocenia prof. Kazimierz Kik, dyrektor Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach. – Wokół siebie odczuwamy stale wiele zagrożeń. Ich liczba nie maleje, raczej rośnie. Wciąż są takie same: problemy finansowe, problemy z pracą, problemy rodzinne, problemy ze zdrowiem. Na tej bazie powstaje koktajl złych emocji, który neutralizuje się i traci toksyczność szczególnie wtedy, gdy jesteśmy świadkami wydarzeń trudnych do zaplanowania prowadzących do nagłej euforii w dużym stopniu wymykającej się spod kontroli. Gazu jest w nim tyle, że wylewa się ze szklanki – tańczymy na ulicach, wszyscy są naszymi przyjaciółmi. Inaczej niż na co dzień – dodaje prof. Kik.
Ukochana tożsamość
W takich sytuacjach jak na dłoni widać nasze zamiłowanie do tymczasowości. Naszą narodową manierę niedoprowadzania spraw do końca, pozostawiania ich w połowie. Na kompleksach budujemy złudzenie wielkości, a takie momenty jak wygrana z Niemcami podtrzymują nas w mylnym przeświadczeniu, że tak naprawdę jesteśmy narodem wielkim, zdolnym do rzeczy dla innych niewykonalnych, prawdziwym mickiewiczowskim „Chrystusem narodów”, który jednak nie zawsze musi „cierpieć za miliony”. Tym milionom może teraz wskazywać kierunki, zapładniać pozytywną energią zielonej antykryzysowej wyspy.
Lubujemy się w używaniu wysokiego społecznego diapazonu, ale nieobce jest nam poruszanie się po emocjonalnej sinusoidzie. Taka huśtawka: na górze jesteśmy w chwilach chwały – jak w sobotę; na dole, gdy ktoś wspomniany wyżej balon z helem ściągnie na ziemię. Podgrzani euforią wierzymy, że świat stoi przed nami otworem, że kilkoma ruchami możemy podyktować mu, jak ma teraz wyglądać. Potem jednak dość szybko o tym zapominamy. Tak jak do uznania się za mistrzów świata wystarczy nam jeden ważny, ale i incydentalny sukces, tak do zburzenia tego przeświadczenia i obrócenia stanu emocji o 180 stopni również nie trzeba nam wiele. Jedna porażka i znowu ogarnia nas depresyjne poczucie przegranej, dewastując nasze społeczne funkcjonalności w stopniu jeszcze większym niż wcześniej.
Obce są nam stany średnie – konsekwentne wytyczanie celów i zadań, dążenie do nich w oparciu o swoje możliwości, organiczna, regularna praca nad doskonaleniem. Musimy być albo na górze, albo na dnie, nie umiemy poruszać się jak przedstawiciele rozwiniętych społeczeństw w trybie constans. Takim, który na dłuższą metę umożliwia spokój i rozwój. Przez to, że emocjonalność, a nie rozum, jest motorem naszych działań, wydarzenia z punktu widzenia całości naszego życia zupełnie bez znaczenia, takie właśnie jak sobotnia wiktoria na Stadionie Narodowym, wyrastają znacznie ponad realną miarę – do miana epokowych.
– To wzbijanie się na kompleksach bywa skuteczne, bo odwraca uwagę od naszych problemów, ale działa krótko, nie leczy, lecz raczej usuwa skutki schorzeń. W dłuższej perspektywie, jeśli nawet nasza emocjonalna choroba nie postępuje, to również się nie cofa. Towarzyszy nam na co dzień – dodaje prof. Kazimierz Kik.
Czytajmy Heraklita
Emocjonalność jest w dużym stopniu cechą immanentną dzieciństwa. Nawet jeśli to dzieciństwo trwa całe życia a o przykłady takich patologii wcale u nas nietrudno. Jesteśmy niedojrzali i chyba nam z tym dobrze. Ta niedojrzałość objawia się choćby w tym, że duża część z nas zdradza swoich partnerów. Z badań CBOS wynika, że doświadczenie niewierności ma za sobą 42 proc. Polaków. Do zdrady lub romansu przyznaje się 52 proc. mężczyzn i 33 proc. kobiet. Nie umiemy twardo stąpać po ziemi także w relacjach z naszymi dziećmi, które podglądając nasze rozchwianie, nie wyrosną na ludzi konsekwentnych, znających swoją wartość i wierzących w swoje siły. Przeciwnie, raczej na takich samych nieodpowiedzialnych, płonących słomianym ogniem ekstrawertyków. Dowód? Pomaga CBOS: w polskich domach o sprawach nurtujących dzieci w wieku 16–19 lat, więc już właściwie młodzież, rozmawia się najczęściej raz na jakiś czas, często tylko wtedy, kiedy problem narasta już do takich rozmiarów, że potrzebna jest pilna interwencja. 8 proc. Polaków w ogóle nie rozmawia z dziećmi na poważne tematy, niektórzy usprawiedliwiają się tym, że rozmów takich nie życzą sobie dzieci. Nawet wśród tych rodziców, którzy formalnie poświęcają uwagę dzieciom, dominuje przekonanie, że pytać należy przede wszystkim o to, co wydarzyło się w szkole, co jest zadane do domu. Dwie trzecie z tych, którzy z dziećmi rozmawiają, skupia się na takich sprawach jak zakup modnego stroju, drogiego sprzętu elektronicznego, innych przedmiotów i dóbr, wyjazdów. Te tematy przewijają się w rodzinnych dyskusjach co najmniej kilka razy w tygodniu. Najrzadziej rozmawiamy z dziećmi o ich osobistych przeżyciach, planach, marzeniach i kłopotach, które zwykle staramy się bagatelizować. Równie rzadko o różnego rodzaju niebezpieczeństwach grożących dzieciom i młodzieży i o wzorcach odpowiedniego zachowania w określonych sytuacjach. W zdecydowanej większości środowisk i grup społecznych, niezależnie od wieku dzieci, dorośli raczej je zresztą przepytują na temat tego, co wydarzyło w ciągu dnia i pouczają, jak należy radzić sobie w różnych sytuacjach. Nie ma mowy o relacjach partnerskich. Czy w takich warunkach jesteśmy w stanie wychować ludzi, którzy będą silni emocjonalnie i nieegzaltujący się błahostkami, szczególnie że swoim własnym zachowaniem dajemy im dokładnie odwrotny przykład?
– To fakt, że brak solidnej bazy rodzinnej naraża nas na stąpanie po ruchomych piaskach w dorosłym życiu. Brak umiejętności odróżniania tego, co pozytywne i ważne od tego, co jest jedynie erzacem ważności to umiejętność ludzi dojrzałych i solidnie ukształtowanych. Przesadzone reakcje emocjonalne, którym rzeczywiście nieco ulegliśmy w związku z wygraną z Niemcami, świadczą o nas raczej niekorzystnie. Akurat w tym wypadku można je usprawiedliwiać tym, że na taki wynik czekaliśmy dziesięciolecia, ale budowanie na tej bazie wizerunku Polaków, nowych mistrzów świata, jest już ewidentnie przesadzone i nieuprawnione – ocenia dr hab. Marcin Lubaś, antropolog, dyrektor Instytutu Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego.
W jego opinii emocjonalność jest kluczową cechą Polaków, wspólnym mianownikiem łączącym społecznie niemal nas wszystkich. Niemców łączy systematyczność i zamiłowanie do porządku, Amerykanów patriotyzm, Anglików królowa, Włochów kuchnia, a nas nerwy.
– Nasze spory nie toczą się wokół problemów, lecz emocji. Ważniejsze od tego, by wysłuchać argumentów adwersarza i się do nich odnieść, a najlepiej obalić je rzeczową argumentacją, jest obrażenie rozmówcy i próba odebrania mu głosu jako gorszemu intelektualnie, temu, który powinien milczeć. Wynika to ze słabości merytorycznej, którą wielu z nas woli przykrywać hałasem. Wiedza i doświadczenie przegrywają z emocjami. To szczególnie widoczne w sporach i debatach politycznych. Bon mot i wyprowadzenie przeciwnika z równowagi jest najważniejsze, najszybciej przynosi pożądany efekt – tłumaczy Marcin Lubaś.
Heraklit z Efezu twierdząc, że jedyną stałą rzeczą w życiu jest zmiana, radził, by ludzie nie przywiązywali się ani do własnej pozycji społecznej, ani do własnego stanu posiadania, bo jedno i drugie mogą dość szybko stracić. Wydaje się, że w odniesieniu do Polaków jego słowa można by interpretować inaczej. Tę stałą rzecz – zmianę – opanowaliśmy w stopniu tak dobrym, że w ciągu jednego dnia nasz nastrój może zmienić się kilkakrotnie, w zależności od tego, w którym miejscu emocjonalnej huśtawki się znajdziemy. Tylko słynnemu Grekowi chodziło o coś zupełnie innego – sugerował, by studzić emocje, co uchroni nas przed rozczarowaniami. Ale on nigdy nie był w Polsce szczególnie uważnie czytany.