Przygotowania do jutrzejszego strajku trwały od wielu tygodni – spotkania, uzgodnienia, negocjacje postulatów, które mają się pojawić na sztandarach. Żadnej prowizorki.
W zamyśle organizatorów to, co wydarzy się jutro na Śląsku, nie ma być bowiem jednorazowym politycznym eventem, wyładowaniem emocji i pokazaniem dezaprobaty, ale długofalową akcją zakończoną odebraniem władzy obecnej ekipie.
Jeśli patrzy się na to z dystansu, trzeba przyznać, że zabrano się do tego rozsądnie – nie ograniczając się do samego ruchu związkowego, ale budując Platformę Oburzonych jednoczącą wiele różnorodnych środowisk niezadowolonych z rzeczywistości.
Czy plan się uda, czy jest w ogóle realny, okaże się już jutro. Bo od tego, co się wydarzy we wtorek na ulicach śląskich miast, będzie zależało wszystko. Jeśli wyjdzie na nie kilka tysięcy strajkujących, osoby z otoczenia premiera Donalda Tuska będą mogły otworzyć szampana (albo inny ulubiony trunek) i wznieść toast. Już nie muszą się dłużej niepokoić. Jeśli jednak będą to dziesiątki tysięcy – oj, będzie kłopot. Dla wszystkich.
Nie odważę się tutaj odgrywać Pytii i przewidywać, jak mogą się potoczyć wtorkowe wydarzenia. Nie jestem pewna, czy oburzenie Oburzonych przekłada się na nastroje społeczne na tyle, aby wyciągnąć ludzi na ulice. Czy długa i szczegółowa lista postulatów nie jest zbyt długa i zbyt szczegółowa, by poderwać tłumy do kryteriów ulicznych? To nie 21 postulatów MKS z 1980 r., lecz raczej 95 tez Marcina Lutra. Ktoś powie, że ich przybicie w wittenberskim kościele doprowadziło do wojen chłopskich, ale to kolejna perspektywa, która mnie niepokoi. Bo ich spełnienie w takiej masie jest niemożliwe. Po prostu.
I jeszcze jedno: jeśli Oburzonym uda się przegonić tę koalicję, to jaki jest ciąg dalszy planu? Ludzie chcą wiedzieć, kim będą ci dobrzy „my”, kiedy odejdą „oni”. Przez ostatnie lata nauczyli się już zdrowej nieufności.