Skąd my to znamy: „Nie ma wolności bez...”. W tym miejscu wielokropek jest celowy i jak najbardziej uzasadniony, ponieważ każda grupa społeczna inaczej wyobraża sobie wolność. Co więcej – uważa, że aby idea wolności mogła się realizować, trzeba ją podbudować innymi wartościami. Jakimi? O to toczy się permanentny spór, a beneficjenci demokracji prześcigają się w wymyślaniu cnót, którym wolność nie powinna się oprzeć. Zwolennicy decentralizacji państwa dopowiedzą, że „nie ma wolności bez samorządności”, grona biznesowe – że „...bez przedsiębiorczości”, piewcy transparentnej polityki – że „...bez odpowiedzialności”, a związkowcy upominający się o prawa pracownicze – że „...bez solidarności”.
MAGAZYN DGP / DGP
A może jednak – jak twierdził XIX-wieczny wybitny francuski dyplomata Alexis de Tocqueville – wolność powinna współgrać z równością?
Równość to hasło, które nie robi tak zawrotnej kariery w dyskursie publicznym jak wolność odmieniana przez wszystkie przypadki w ustach zwolenników demokracji. Marzenie o równości w społeczeństwie, w którym bogaty nie płaci biednemu za nadgodziny w pracy, a elita łyka ośmiorniczki na oczach mas karmionych okruchami z pańskiego stołu, wydaje się pobożnym życzeniem. Poza tym o jakiej równości mówimy – o nieograniczonym dostępie do drogiej terapii leczniczej, na którą mogą pozwolić sobie wyłącznie zamożni, a ci, których nie stać, muszą liczyć na cud i odczekać swoje w kolejce? A może o zatrudnianiu fachowców na ciepłych synekurach w spółkach Skarbu Państwa, które każda władza zapełnia „znajomymi królika” ze swojego wiernopoddańczego stada? Są równi i równiejsi – tak zwykle mawiają wszyscy niedowartościowani uczestnicy demokratycznego sporu o pryncypia. I pewnie w duchu tęsknią do czasów przyznawania punktów za pochodzenie młodzieży chłopskiej i robotniczej, która dostawała fory, chcąc studiować obok rówieśników wywodzących się ze środowisk inteligencji pracującej. No, ale socjalizm mamy dawno za sobą. Jest demokracja, panuje wolność, tylko co z tą równością, obywatelki i obywatele?
Na to pytanie z uporem godnym lepszej sprawy usiłował znaleźć odpowiedź Tocqueville. Gdyby urodził się w Polsce i dziś głośno rozmyślał na ten temat z mównicy sejmowej – obojętne, do której partii przynależąc – zostałby pewnie odsądzony od czci i wiary za szerzenie pseudointelektualnych herezji. Zwłaszcza że francuskiemu myślicielowi już w XIX w. nie było po drodze z żadną opcją polityczną. Znany filozof i publicysta Raymond Aron pisał o Tocqueville’u, że budził podejrzliwość wszystkich – i tych z lewa, i z prawa; nie mieli w nim sprzymierzeńca ani republikanie, ani socjaliści, a i liberałowie nie uważali go całkowicie za swego. Jednym nie przypadłby do gustu z powodu lansowania tezy, że religia jest niezbędnym elementem demokracji, bo stanowi niepisaną umowę społeczną z obywatelami i trzyma w ryzach ich partykularne namiętności. Inni od razu wypomnieliby mu arystokratyczne pochodzenie i wciągnęli na listę resortowych dzieci, które uwłaszczyły się na krzywdzie ciemiężonego ludu.
Te supozycje poniewczasie mają charakter jedynie czysto teoretyczny, bo Tocqueville urodził się we Francji, a swoje wnioski na temat demokracji sformułował pod wpływem prawie rocznych obserwacji, jak pożądany przez wolę większości ustrój sprawdza się w Stanach Zjednoczonych. Pod wpływem tej podróży popełnił dzieło „O demokracji w Ameryce”. Zadziwiające jest to, że niektóre wątki tam poruszane sporo nam mówią o Polsce ostatniego ćwierćwiecza – strzeżonej przez, podobno, zaprzysięgłych demokratów.
Tocqueville pojechał do Ameryki sprawdzić, jaki jest wynik starcia wolności z równością. Nie odżegnywał się od tego, że mocno kibicuje zwłaszcza tej pierwszej. To, co zastał na miejscu, skonstatował następująco: „Społeczeństwa demokratyczne mają naturalne upodobanie do wolności. Pozostawione sobie samym poszukują jej, kochają ją i z bólem się z nią rozstają. Lecz dla równości żywią gwałtowną, nienasyconą, trwałą i nieprzezwyciężoną namiętność”. Stwierdził też, że równość jest tak samo społecznie pożądana w czasach zniewolenia, co w czasach wolności. I że obywatele mogą wszystko ścierpieć, aby ją osiągnąć – nędzę, niewolę, barbarzyństwo – ale jedyne, czego nie ścierpią, to arystokracji.
Co powyższe stwierdzenie Tocqueville’a mówi o nas i o naszej demokracji? Mówi dokładnie to samo, co o ówczesnych Amerykanach czy Francuzach, tylko semantyka jest nieco inna. Poza tym – motywacje się zgadzają. Po okrągłostołowym kontrakcie, który zmienił bieg historii i zawrócił społeczeństwo z drogi socjalistycznej pogoni za Zachodem na ekspresową trasę umożliwiającą dotrzymywanie kroku temuż Zachodowi, nie przywiązywano do zagadnienia równości zbyt wielkiej wagi. Reforma Balcerowicza utrwaliła podział na beneficjentów kapitalistycznej zaradności i spadkobierców trosk o swoją przyszłość zawodową po sprywatyzowaniu nierentownych przedsiębiorstw państwowych. Ci, którym udało się dorobić i rozkręcić duże biznesy z przenośnych firm rozkładanych ongiś na łóżkach polowych, odskoczyli ofiarom transformacji, a odległość między płacą minimalną a średnią krajową wyznaczyła nowa (choć doskonale znana) wertykalna zależność – na dole zbolałe masy, na górze wypasione elity.
Marnym pocieszeniem dla zepchniętych do narożnika historii była trafna diagnoza Karola Modzelewskiego, że ruch robotniczy w Polsce (ten, który podpisałby się pod ideałami francuskich rewolucjonistów: wolność, równość, braterstwo) był z góry skazany na klęskę, bo walczył o wejście Polski w postindustrialny świat Zachodu, w którym nie ma miejsca dla robotników. Czyli nie ma miejsca na równość – przynajmniej w ekonomicznym wymiarze.
Nie mylił się Tocqueville, że społeczeństwa demokratyczne są bardziej rozmiłowane w równości niż wolności. Stawiał nawet mocniejszą tezę – że demokrację wyróżnia nie tyle wolność, co równość możliwości. Czyli partycypowanie w demokratycznym dziele obywateli o takich samych szansach. A to oznacza bieg po benefity ze startu wspólnego, bez rozdawania po drodze dodatkowych przywilejów wybranym spośród tłumu zmierzającego w stronę mety. Francuski myśliciel marzył o społeczeństwie egalitarnym, ale była to życzeniowa wizja. Co do jednego był przekonany – dyskurs publiczny bez zaspokojenia potrzeby równości nie jest możliwy. A jej deficyt w społeczeństwie powoduje utratę wiary w siebie i uwłacza ludzkiej godności. „Obraz własnej niedoli i słabości, porównywany stale ze szczęściem i siłą innych ludzi, budzi w jego sercu jednocześnie gniew i strach. Poczucie niższości i zależności poniża go i upokarza” – pisał o skutkach nierówności dotykających przeciętnego obywatela.
Rozdrażnienie społeczne spowodowane zachwianiem tych proporcji obserwujemy w naszych realiach. Dziś ta godność jest zwracana w postaci świadczeń 500+, mobilizowania obrony terytorialnej czy przymykania oka na marsze narodowców, którzy walczą o to, by wydostać polskość spod imigranckiego jarzma. Ten resentyment do Europy, flagi unijnej i fali uchodźców ma być szczelną tamą, przez którą nie przecisną się do nas obce wartości, choć liberalni oponenci modelu Polski Podejrzliwej określają go ironicznie mianem „wzdęcia godnościowego”.
Tocqueville przewidział, co z nami będzie, choć obserwował XIX-wieczną Amerykę, a nie XXI-wieczną Polskę. Wróżył, czym kończy się niezaspokojona potrzeba równości – prowadzi wprost do tyranii większości. A ta, jeśli nie napotka przeszkód w postaci nieposłuszeństwa obywatelskiego, podporządkuje sobie resztę społeczeństwa na drodze podeptania praw człowieka i narzucenia nienegocjowanych reguł gry. Reguły zaś – zdaniem Tocqueville’a – trzeba wykuwać w oparciu o obyczaje, które mają być najważniejszym gwarantem wolności jednostek. Ten pogląd wyklucza francuskiego myśliciela z grona liberałów gloryfikujących pierwszeństwo praw człowieka, bo XIX-wieczny filozof uważał rozwiązania instytucjonalno-prawne za wtórne i istotne dopiero w dalszej kolejności. Prymat obyczaju nad prawem wieszczy kres demokracjom liberalnym. W naszych polskich realiach takie refreny są już coraz głośniej odśpiewywane w politycznym mainstreamie, któremu zdarza się pouczać nieświadomych, że suweren stoi ponad prawem, bo tam jego miejsce.
Trudno porównywać polską demokrację do amerykańskiego ustroju, którego analizie poświęcił się Tocqueville. Już wtedy wybitny myśliciel widział w nim społeczny monolit. Oczywiście różnice i konflikty podmywały tamtejszą demokrację, ale nie wpływały na powstawanie strukturalnych podziałów. „W Ameryce są buntownicy, ale nie ma konspiratorów” – pisał Francuz o Stanach Zjednoczonych. Tego samego nie można powiedzieć o dzisiejszej Polsce pociętej od ostrza bezkompromisowych sporów przez skaczące sobie do gardeł plemiona. A pamiętajmy, że boksujemy się o to, jaki model demokracji zwycięży – tej bez poezji i wzniosłości, za to hołubiącej porządek i moralność, czy tej niezdyscyplinowanej, zdeprawowanej, z groźbą nagłych wybuchów i szaleństw?
To jedno z kluczowych pytań, jakie zaprzątały myśli Tocqueville’a.
Gdzie szukać pocieszenia? Chyba w tym, że równość (możliwości) nie jest panaceum na demokratyczne bolączki, z czego Tocqueville doskonale zdawał sobie sprawę. Wiedział, że ta cnota zagraża władzy autorytetów; że wypowiada posłuszeństwo tradycji i wspiera budowanie hermetycznej tożsamości w głębokiej izolacji jednych grup społecznych od drugich; że uniformizuje obywateli, skazuje ich na anonimowość i bezsilność wobec państwa, któremu wtedy łatwo zdominować suwerena. „Znam tylko dwa sposoby ustanowienia politycznej równości: dać prawa wszystkim albo nie dać ich nikomu” – uważał Tocqueville. Pierwszy scenariusz wydaje się chwilowo niemożliwy do realizacji pod naszą szerokością geograficzną – bo czy ktoś wyobraża sobie uznanie praw feministek albo mniejszości seksualnych przez narodowców i odwrotnie? Drugi byłby bardziej sprawiedliwy, ale i bezprawny.
Tocqueville przewidział, co z nami będzie, choć obserwował XIX-wieczną Amerykę, a nie XXI-wieczną Polskę. Wróżył, czym kończy się niezaspokojona potrzeba równości – prowadzi wprost do tyranii większości. A ta, jeśli nie napotka przeszkód w postaci nieposłuszeństwa obywatelskiego, podporządkuje sobie resztę społeczeństwa na drodze podeptania praw człowieka i narzucenia nienegocjowanych reguł gry.