Nieszczęściem Wenezuelczyków jest ich największe bogactwo. Przez nie doświadczają tego, co bywa udziałem dzieci milionerów i gwiazd show-biznesu, które zabiły zbyt łatwe pieniądze.
Wenezuela tonie po cichu. Coraz bardziej skołatany świat ma ważniejsze sprawy na głowie, a nerwicowa nadaktywność Donalda Trumpa zafunduje mu zapewne wiele nowych kłopotów. Tymczasem upadek południowoamerykańskiego kraju zdaje się już rzeczą nieuchronną. Przy czym należy się obawiać scenariusza libijskiego. Rządzący od śmierci Cháveza jego protegowany, były kierowca autobusu Nicolás Maduro nie zamierza rozstać się z władzą. Choć jednocześnie robi wiele dla przyśpieszenia katastrofy. Jego postawy nie zmieniła nawet klęska w wyborach parlamentarnych, gdy w grudniu 2015 r. opozycyjna Koalicja na rzecz Jedności Demokratycznej zdobyła ponad dwie trzecie mandatów. Co dało jej większość konstytucyjną. Maduro zdołał jednak utrzymać kontrolę nad administracją, policją, wojskiem i Sądem Najwyższym. To ostatnie okazało się wyjątkowo istotne, bo posłuszni sędziowie hurtowo unieważniają wszelkie uchwalane przez parlament ustawy.
Ta fasadowa demokracja mogłaby istnieć latami, gdyby nie drastyczny spadek ceny ropy. W latach świetności Hugo Cháveza za baryłkę płacono ponad 100 dol., Maduro miał pecha, bo cena gwałtownie spadła – w zeszłym roku nawet do 26 dol. Dla państwa, któremu 90 proc. wpływów z eksportu przynosi sprzedaż ropy naftowej, był to nokautujący cios. Z miesiąca na miesiąc zniknęły ze sklepów importowane towary. Brakować zaczęło nawet papieru toaletowego. Pod koniec zeszłego roku również żywności. Jednocześnie wenezuelska waluta traciła na wartości nie tylko z powodu spadku cen ropy, ale też rosnącej inflacji.
Wedle szacunków Międzynarodowego Funduszu Walutowego zamieniła się ona już w hiperinflację i może przekroczyć 2 tys. proc. w skali roku.
Zapaść gospodarki pociągnęła za sobą upadek struktur państwa. Wedle zeszłotygodniowego podsumowania sporządzonego przez zajmujący się kwestiami bezpieczeństwa think-tank „InSight Crime” liczba morderstw w Wenezueli w 2016 r. wyniosła ponad 30 tys. (polska średnia to niewiele ponad 500 zabójstw rocznie). Z czego w 92 proc. nie ujęto sprawców. Bezradna opozycja próbowała organizować referendum w sprawie odwołania prezydenta oraz przeprowadzić w Zgromadzeniu Narodowym impeachment, co zablokowały Sąd Najwyższy i wierna Maduro Krajowa Rada Wyborcza. W akcie desperacji planowano w listopadzie wielki marsz obywateli na pałac prezydencki. W ostatniej chwili do wycofania się z pomysłu, grożącego wybuchem wojny domowej, przekonali liderów opozycji emisariusze przysłani przez papieża Franciszka. To nieco odwlekło agonię. W grudniu zabrakło w aptekach leków, a prąd i woda coraz rzadziej są dostarczane do mieszkań, nawet w największych miastach. Paradoksalnie większość energii elektrycznej wytwarzają hydroelektrownie, ale ich działanie zakłóciła katastrofalna susza.
Rodzinny dyktator
„Od 1920 r. gospodarkę Wenezueli można podsumować jednym słowem: ropa” – stwierdził po zakończeniu w 1990 r. sprawowania urzędu ministra handlu i przemysłu Wenezueli Moises Naim. Długoletni redaktor naczelny magazynu „Foreign Policy”, a zarazem sławny ekonomista, utrafił jednym zdaniem w sedno. Złoża naftowe, którymi dysponuje Wenezuela, są tak bogate, że kraj ten mógłby spokojnie uchodzić za szejkanat z Zatoki Perskiej, gdyby tam się znajdował. Leży jednak w Ameryce Południowej, co pociąga za sobą wiele specyficznych konsekwencji. Kluczowa z nich jest taka, iż niezależnie jak wielkie szaleństwo wymyślono by na niwie ekonomicznej, i tak spróbuje je wcielić w życie jakiś południowoamerykański caudillo, polityk o wojskowym rodowodzie. Pod warunkiem, że znajdzie źródło gotówki do jego sfinansowania.
Wenezuelczykom odnalazł je doświadczony nafciarz George Bernard Reynolds. Koncern Anglo-Persian Oil Company (dziś BP) zawdzięczał mu odkrycie ogromnych pól roponośnych w Iranie. Mimo to inżyniera nie potraktowano zbyt dobrze, a gdy zaczął dochodzić swych praw do zysków, został przez zarząd korporacji usunięty w 1911 r. Zatrudnił go wówczas Henri Deterding, prezes konkurencyjnego Royal Dutch Shell. Nowy pracodawca wysłał Reynoldsa z misją znalezienia nafty w Ameryce Południowej. Przeczesując kontynent, Anglik, wraz ze swym zespołem geologów, dotarł na brzeg wielkiego jeziora Maracaibo. Wiedza i instynkt znów go nie zawiodły. Pod dnem akwenu rozciągały się ogromne złoża ropy, nawet większe od tych, które odkrył w Iranie. Dobranie się do nich wymagało sporo wysiłku, ale 14 grudnia 1922 r. z szybu koło miasteczka Barroso trysnął strumień płonącej nafty.
Ten dzień odmienił Wenezuelę. Choć nie nastąpiło to od razu. Państwem od 14 lat rządził generał Juan Vicente Gómez, który co jakiś czas rezygnował ze stanowiska prezydenta, wyznaczając na ten urząd figuranta, by zachować pozory przestrzegania konstytucji. Choć nigdy nie poślubił żadnej kobiety, wedle wyliczeń jego biografów z różnymi kochankami spłodził 64 dzieci. A że kochał bliskich, starał się zapewnić potomstwu, kochankom i krewnym wygodne życie. Dla prawie setki znalazł różne posady rządowe, lecz liczba członków rodziny w potrzebie ciągle rosła, co zmuszało caudillo do szukania wciąż nowych źródeł dochodów. Odkrycie pól naftowych potraktował jak dar niebios. Już w pierwszym roku pracy szybów nad brzegami Maracaibo wydobyto 1,4 mln baryłek ropy. Zaledwie pięć lat później wydobycie przekroczyło 137 mln baryłek rocznie. Pod koniec lat 20. ropa naftowa przynosiła Wenezueli 76 proc. dochodów z eksportu. Dzięki niej generał Gómez mógł zaspokoić potrzeby nie tylko rodziny. Pieniędzy wystarczyło na program budowy sieci dróg, wodociągów w miastach oraz elektryfikację. Dzięki inwestycjom publicznym spadło bezrobocie. Do 1929 r. Wenezuela spłaciła cały dług zagraniczny, a budżet zaczął odnotowywać stałe nadwyżki. Kiedy zaczął się Wielki Kryzys, południowoamerykański kraj prawie go nie odczuł. Podobnie jak caudillo, który zadbał, aby jego osobisty majątek sukcesywnie się powiększał, czyniąc go jednym z najbogatszych ludzi w Ameryce Południowej.
Przez ropę do demokracji
Szybkie wzbogacenie się Wenezuelczyków przyniosło pojawienie się nowej elity, marzącej o zastąpieniu dyktatury demokracją. Wobec starego generała pojawiły się też zarzuty, że jest tylko marionetką w rękach Royal Dutch Shell i innych korporacji naftowych. „Gómez był czymś więcej niż tylko lokalnym despotą, był narzędziem obcej kontroli nad wenezuelską gospodarką, sojusznikiem i sługą potężnych interesów zewnętrznych” – pisał o dyktatorze 40 lat później w książce „Ropa i polityka” prezydent Wenezueli Rómulo Betancourt. Faktycznie, za rządów Gómeza koncerny naftowe oddawały Wenezueli jedynie niewielką część zysków. Nic więc dziwnego, że pojawiły się pomysły nacjonalizacji złóż. Kiedy w 1936 r. dyktator umarł i otworzyła się możliwość demokratyzacji kraju, ta idea sukcesywnie zyskiwała na popularności.
Pierwszy próbował ją wcielić w życie prezydent Isaías Medina Angarita. Po tym, jak w krótkim czasie wprowadził obowiązkowe ubezpieczenie społeczne, pensję minimalną oraz zabezpieczenia socjalne dla ubogich, budżet państwa potrzebował większych dochodów. Prezydent zaczął jednak od ustanowienia progresywnego podatku dochodowego, czego wielu podatników nie zamierzało puścić mu płazem. W październiku 1945 r. wojsko wraz z liderami partii Akcja Demokratyczna przeprowadziło zamach stanu. Politykom, wśród których rej wodził młody Rómulo Betancourt, udało się namówić do buntu młodych oficerów, obiecując im podwyżki żołdu oraz szybki awans.
Hugo Chávez nie zniszczył partii opozycyjnych, a jedynie je nadzorował i dbał, żeby cały czas spychać na margines, by odgrywały tam rolę wroga ludu. Obywatelom nieustannie przypominano o liberalnym zagrożeniu, jednocześnie oferując coraz atrakcyjniejsze profity
Następne dwie dekady przyniosły serię kolejnych puczów wojskowych, po których następowało przywracanie demokracji, aż do kolejnego przewrotu. W tym czasie cena ropy zmieniała się nieznacznie, co paradoksalnie chroniło naftowe państwo przed jeszcze większymi kłopotami. „Kiedy ceny ropy rosną, rządy zwiększają swoje wydatki tak szybko, jak to możliwe – udzielanych jest więcej subwencji, uruchamiane są jeszcze liczniejsze programy, dyskutowane są coraz to nowe, duże projekty. Rząd czuje się zmuszony do takiego postępowania w obliczu rosnących oczekiwań ze strony społeczeństwa” – opisuje w monografii „The Quest. W poszukiwaniu energii” Daniel Yergin. „W przemyśle naftowym powstaje stosunkowo niewiele miejsc pracy, co z kolei przekłada się na zwiększone naciski na rząd, aby ten wydawał pieniądze na projekty, dobrobyt i zasiłki” – uzupełnia. W południowoamerykańskim państwie, gdzie kolejnym prezydentom lub dyktatorom zawsze groził pucz, kupowanie obywateli wydatkami socjalnymi stało się koniecznością, gwarantującą stabilność petrodemokracji.
W stronę katastrofy
„Zmienimy świat” – oświadczył członkom swojego gabinetu pod koniec 1973 r. prezydent Carlos Andrés Pérez, i miał wiele powodów, by w to wierzyć. Trzynaście lat wcześniej Wenezuela wspólnie z Irakiem, Iranem, Kuwejtem i Arabią Saudyjską, podczas konferencji w Bagdadzie powołała Organizację Krajów Eksportujących Ropę Naftową. Przez pierwsze lata istnienia OPEC jej członkom nie udawało się uzgodnić wspólnej polityki obniżenia wydobycia. Z tego powodu baryłka ropy kosztowała ok. 3 dol. i większe dochody dawała sprzedaż wody mineralnej. Aż w październiku 1973 r. Egipt i Syria dokonały inwazji na Izrael. Inne kraje arabskie starały się wspierać pobratymców i gdy Stany Zjednoczone ocaliły Państwo Żydowskie błyskawicznymi dostawami sprzętu wojskowego, OPEC postanowiło wziąć odwet. Ogłoszono embargo na dostawy ropy do krajów wspierających Izrael, co natychmiast podbiło jej cenę. Dla neutralnej Wenezueli kryzys naftowy stanowił z pozoru rewelacyjną wiadomość. „W wyniku czterokrotnego wzrostu ceny ropy w latach 1973–1974 w ciągu roku miał (prezydent Pérez – red.) do wydania przeciętnie cztery razy więcej pieniędzy niż jego bezpośredni poprzednik i był zdecydowany je wydawać” – opisuje Daniel Yergin.
Rozpoczął się więc wielki festiwal rozdawnictwa. Na wszelkie programy socjalne i stypendia poszło ok. 53 mld dol. Gigantomania zaczęła też królować w sferze inwestycji publicznych. Pragnąc uchodzić za wzorowego obrońcę środowiska naturalnego, Carlos Andrés Pérez skierował ogromne kwoty na program budowy, modnych w latach 70., elektrowni wodnych. Czego ukoronowaniem stało się dwukrotne powiększenie, wznoszonej od 1963 r. na rzece Caroni, tamy i hydroelektrowni Guri. Tak narodziła się trzecia co do wielkości zapora świata, wyposażona w generatory produkujące 50 tys. GWh energii elektrycznej rocznie (dla porównania Polska zużywa obecnie ok. 161 tys. GWh rocznie). Za sprawą działań Péreza jego kraj, coraz częściej nazywany „Wenezuelą Saudyjską”, ponad 75 proc. energii zaczął uzyskiwać z elektrowni wodnych. Któż mógł przypuszczać, że nadchodzące zmiany klimatyczne uczynią za 40 lat z tego atutu słabość.
Szalone wydatki generowały konieczność stałego zwiększania wpływów do budżetu. Najprostszym ze sposobów okazywała się nacjonalizacja przemysłu naftowego. Co nie było już niczym nadzwyczajnym, bo podobny ruch uczyniły kraje Zatoki Perskiej. „Przed nacjonalizacją 95 proc. miejsc pracy w przemyśle, w tym stanowiska sięgające szczytów hierarchii korporacyjnej, zajmowali Wenezuelczycy. Nacjonalizacja miała więc oznaczać zmianę własności, ale nie personelu” – zauważa Daniel Yergin. Dzięki temu powołaną do życia w styczniu 1976 r. państwową firmą Petroleos de Venezuela SA (PDVSA) zarządzali profesjonaliści, co bardzo ułatwiło kolejne działania. Zagraniczne koncerny wywłaszczono za odszkodowania, a ich majątek, przekształcony w spółki zależne, przekazano w zarząd PDVSA. Nie miało to większego wpływu na poziom wydobycia i sprzedaży, a podniosło dochody. Prezydent Pérez chwalił się więc swym wielkim sukcesem. W istocie stanowiącym zapowiedź klęski. Gdy odchodził ze stanowiska, w Wenezueli zanikały kolejne gałęzie przemysłu, m.in. chemiczny oraz stalowy, a ponad 80 proc. żywności sprowadzano z zagranicy, bo poza uprawą koki wszystkie inne przestały się opłacać. Takim sposobem południowoamerykański kraj uzależnił się od ropy naftowej jak od mocnego narkotyku.
Bolesne symptomy choroby
„Ropa to ekskrement diabła” – stwierdził tuż przed śmiercią Juan Pablo Pérez Alfonso, były minister energetyki, który negocjował niegdyś w Bagdadzie warunki przystąpienia Wenezueli do OPEC. Los okazał się dla niego łaskawy i polityk zmarł tuż przed początkiem lat 80. Nowa dekada stała się dla Wenezueli najkoszmarniejszą w XX w. Wszystko przez to, że prezydent USA Ronald Reagan dogadał się z królem Arabii Saudyjskiej Fahdem bin Abdulazizem w kwestii doprowadzenia do znaczącej obniżki ceny ropy. Saudowie zwiększyli wydobycie, wspierając krucjatę przeciw uzależnionemu od surowców Związkowi Radzieckiemu. Gdy sowieckie imperium dotknęła z tego powodu katastrofa gospodarcza, zaabsorbowany nią świat nie zwracał większej uwagi, że podobne nieszczęście spadło na Wenezuelę. Petropaństwo potrafi bowiem jedynie zwiększać wydatki socjalne, na które stać je za sprawą łatwych petrodolarów. Kiedy jednak cena ropy spada, nie umie znaleźć innych źródeł dochodów, a szybkie obcinanie socjału grozi wybuchem społecznego niezadowolenia, w przypadku Ameryki Południowej także wojskowym puczem.
Prezydent Luis Herrera Campíns uciekł przed problemami w kreatywną księgowość, zaciąganie zagranicznych kredytów oraz wprowadzenie podwójnego kursu boliwara. Wenezuelska waluta posiadała kurs tzw. urzędowy, służący do opłacania importu towarów „ważnych gospodarczo”, oraz „rynkowy” dla zwykłych obywateli. Firmy zaczął obowiązywać przydział dewiz, wydzielanych tylko przez ministerstwo finansów. W efekcie rosło bezrobocie, a ok. 60 proc. ludności znalazło się poniżej progu ubóstwa. Wokół stolicy kraju Caracas rozrastały się dzielnice slumsów. Po pierwszych masowych zamieszkach rząd wprowadził rygorystyczną kontrolę cen towarów, by powstrzymać podwyżki. Poszczególne resorty ustalały, ile mogą kosztować maksymalnie nawet: trumny, kostki lodu czy filiżanka kawy w kawiarni. To zaowocowało inflacją przekraczającą 80 proc. w skali roku, za sprawą której realne dochody ludności spadły o dwie trzecie.
Marzący o powrocie do wspaniałej dekady lat 70. ludzie w 1988 r. ponownie wybrali prezydentem Carlosa Andrés Péreza. Ten, ku zaskoczeniu wyborców, rozpoczął urzędowanie od zaordynowania krajowi neoliberalnych reform, niewiele różniących się swą drastycznością od planu Balcerowicza. Wenezuelczycy okazali się jednak o wiele mniej cierpliwi od Polaków. Kiedy 27 lutego 1989 r. rząd podniósł ceny biletów komunikacji miejskiej, mieszkańcy slumsów wylegli na ulice Caracas. Ich protest przerodził się w powszechne grabienie sklepów. Wkrótce to samo zaczęło się dziać w innych miastach kraju. Gdy policja zupełnie straciła kontrolę nad wydarzeniami, prezydent Pérez posłał przeciwko tłumowi wojsko. Od kul zginęło oficjalnie 246 uczestników zamieszek, opozycja twierdziła, że śmierć poniosło nawet 2 tys. osób. Pérez utrzymał władzę i starał się kontynuować reformy. W 1990 r. Wenezuela, po raz pierwszy od dekady, odnotowała wzrost PKB, lecz prezydent nie odzyskał dzięki temu popularności. Jego plan kosztował zbyt wiele wyrzeczeń, a w armii pojawił się nowy kandydat na caudillo.
Powtórki z przeszłości
„Pewnego dnia to ja będę ponosił pełną odpowiedzialność za cały naród, za naród wielkiego Bolivara” – zapisał w młodzieńczym dzienniku Hugo Chávez. Wychowany w miasteczku Barinas chłopak obracał się przez całą młodość wśród członków Komunistycznej Partii Wenezueli, której działaczem był jego ojciec. Dość powiedzieć, że najlepsi przyjaciele z dzieciństwa przyszłego ojca narodu nosili imiona nadane im na cześć Włodzimierza Lenina i Fryderyka Engelsa. Nic dziwnego, że gdy rozpoczął karierę w armii, prowadził podwójne życie. Jednocześnie był i wzorowym żołnierzem, i organizatorem tajnego Boliwariańskiego Ruchu Rewolucyjnego. Wraz z innymi młodymi oficerami marzył o przejęciu władzy, by zaprowadzić w Wenezueli prawdziwą sprawiedliwość społeczną. Swój cel zamierzał osiągnąć za sprawą tradycyjnego puczu. Ale noc 4 lutego 1992 r. okazała się bardzo pechowa. Carlos Andrés Pérez wrócił przed czasem ze Światowego Forum Ekonomicznego w Szwajcarii, a ochrona prezydenckiego pałacu Miraflores zdołała odeprzeć szturm rebeliantów. Jeszcze gorzej poszło im w budynku telewizji. Kierownik studia przekonał młodych oficerów, że taśma z przemówieniem płk. Cháveza została nagrana w złym formacie i żeby ją wyemitować na antenie, najpierw musi przeprowadzić jej konwersję. Robił to tak długo, aż wierne prezydentowi oddziały zdążyły odbić budynek. Jednak aresztowany przywódca puczu wystąpił na wizji następnego dnia, ponieważ obiecał wezwać kilka tysięcy zbuntowanych żołnierzy do złożenia broni. Dwuminutowe przemówienie Chávez zakończył deklaracją: „Będą inne okazje. Kraj musi wejść na drogę prowadzącą ku lepszemu losowi”, co uczyniło zeń bohatera dla ubogich Wenezuelczyków. Zwłaszcza że trafił do więzienia.
Carlos Andrés Pérez w tym samym roku przetrwał jeszcze jeden pucz, tym razem zorganizowany przez generałów. To pokazywało, jak wszyscy mają dość prezydenta i jego liberalnych reform. W końcu parlament oskarżył go o defraudowanie państwowych funduszy i nielegalne wypłacenie 17 mln dol. prezydent Nikaragui Violetcie Chamorro. To dało podstawę do przeprowadzenia impeachmentu.
Następcą legalnie obalonego Péreza został Rafael Caldera. Doświadczony polityk, który był już prezydentem Wenezueli pod koniec lat 60. Jego receptą na wyprowadzenie kraju z trudności stała się amnestia dla puczystów oraz jeszcze więcej ropy. Dzięki wielkiej mobilizacji środków Wenezueli udało się zwiększyć jej wydobycie aż o 40 proc. Co niczego nie rozwiązywało, bo na światowych rynkach cena za baryłkę sukcesywnie spadała, aż do zaledwie 12 dol. w 1998 r. Ten trend prezentował się odwrotnie proporcjonalnie do wzrostu popularności wypuszczanego na wolność płk. Cháveza. Nie musiał on już planować nowego puczu, lecz tyko poczekać na kolejne wybory prezydenckie. W grudniu 1998 r. zebrał 56 proc. głosów i wygrał je w pierwszej turze. „Dla mnie prawicowy i lewicowy to pojęcia względne. Jestem inkluzyjny, czyli zawieram w sobie wszystko, a moje myślenie obejmuje co nieco tego, garstkę owego i jeszcze trochę tamtego” – powiedział nowy prezydent w jednym z pierwszych wywiadów po objęciu urzędu.
Czas pokazał, iż mówił absolutnie szczerze. Opinia światowa, słabo znająca historię Wenezueli, postrzegała go jako nowatorskiego populistę potrafiącego wytyczać w gospodarce „trzecią drogę”. Zwłaszcza lewica chciała w nim widzieć przywódcę, który, zapewniając sprawiedliwszy podział petrodolarów, wyciągał miliony obywateli ze strefy ubóstwa. Tymczasem Hugo Chávez stanowił tylko połączenie „tego i owego” z przeszłości swego kraju. Wenezuelę traktował jak prywatny folwark, naśladując niewątpliwie jednego z wybitniejszych caudillo generała Juana Vicente Gómeza. Nie zniszczył partii opozycyjnych, a jedynie je nadzorował i dbał, żeby cały czas spychać na margines, by odgrywały tam rolę wroga ludu. Obywatelom nieustannie przypominano o liberalnym zagrożeniu, jednocześnie oferując coraz atrakcyjniejsze profity.
Pułkownik Chávez rozdawał szybciej i więcej pieniędzy niż Carlos Andrés Pérez podczas swej prezydentury. Stało się to możliwe dzięki temu, iż był urodzonym szczęściarzem. Niedługo po tym, jak został prezydentem, cena ropy zaczęła sukcesywnie piąć się w górę. Przekraczając w końcu barierę 100 dol. za baryłkę. W krótkim czasie dochody rządu Wenezueli wzrosły dziesięciokrotnie. Mało który polityk by nie oszalał od takiego nadmiaru szczęścia. Ale darmowa opieka zdrowotna, szkolnictwo, niemal darmowa benzyna, tania żywność wymagały coraz większych wydatków. „Budżet PDVSA stał się kasą państwa, a finansowy nadzór nad firmą zaczął sprawować rząd, co dało władzom bezpośrednią kontrolę nad ogromnymi przychodami firmy” – opisuje Daniel Yergin. W ciągu dekady rządów na programy pomocowe i subsydia ekipa Cháveza wydała, w kraju posiadającym niespełna 30 mln mieszkańców, aż 400 mld dol. Czyli więcej niż sześć całorocznych budżetów Polski. A starczyło jeszcze na ratowanie przed bankructwem reżymu braci Castro na Kubie, zapewniając sojusznikowi dostawy taniej ropy oraz subsydia.
Szczęściarz Chávez nawet umarł w najbardziej dla siebie odpowiednim momencie, bo 5 marca 2013 r. W tym czasie cena ropy, po osiągnięciu 113 dol. za baryłkę, zaczęła z wolna spadać. Nowotwór oszczędził mu konieczności bycia świadkiem całkowitej klęski dzieła, któremu poświęcił życie. Uzależnienie całego państwa od jednego naftowego koncernu, nawet całkowicie kontrolowanego przez rząd, stanowiło samobójczy pomysł. A każdy dolar mniej za baryłkę ropy przybliżał moment katastrofy. Nominowany przez umierającego Cháveza na jego następcę Nicolás Maduro przez trzy lata nie uczynił nic, by wyrwać kraj z naftowego nałogu. Zawsze bowiem jest nadzieja, że trend na rynku się odwróci. Ale nawet, jeśli to nastąpi, dla Wenezueli może być już za późno.