W Polsce rodzicami adopcyjnymi zostają przede wszystkim osoby, które nie mogą mieć własnego potomstwa. Chcą zaspokoić ten głód, chcą stworzyć rodzinę, więc najczęściej szukają małego, zdrowego dziecka i chcą tworzyć coś zbliżonego do wzorca naturalnej rodziny. I trudno ich o to obwiniać. Tym bardziej że nie ma żadnego systemowego wsparcia dla rodzin adopcyjnych.
Anna Krawczak członkini Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji Nasz Bocian. Członkini Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem UW. Autorka książki „In vitro – bez strachu, bez ideologii”. Doktorantka Instytutu Kultury Polskiej UW. / Dziennik Gazeta Prawna
Ministerstwo Rodziny chce ograniczyć adopcje zagraniczne. To dobry pomysł?
Nie da się jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Z jednej strony pozwalanie na zagraniczną adopcję małoletnich obywateli danego kraju tchnie duchem postkolonialnym, szczególnie jeśli zwrócimy uwagę, jakie kraje w Europie jeszcze ją praktykują – Rosja, Ukraina. Od razu pojawia się obraz „dobrych państwa z zagranicy”, którzy ratują biedne polskie dzieci. Ale z drugiej strony dzieje się tak, ponieważ w kraju nie znaleźli się kandydaci na rodziców adopcyjnych. Jaka więc miałaby być alternatywa dla tych dzieci, których w Polsce nikt nie chce?
W przepisach mówi się o 55 dniach na to, by zgłosić się do przysposobienia dziecka. Ale to chyba bardzo mało czasu na znalezienie nowej rodziny?
Wyrwana z kontekstu taka liczba robi porażające wrażenie. Cóż to jest 55 dni. Tymczasem po tylu dniach dane dziecka trafiają do ogólnopolskiej bazy adopcyjnej. Co wieńczy proces, który często trwa wiele lat i kończy się „uwolnieniem” dziecka do adopcji.
A co się dzieje wcześniej?
Początkowo dziecko zabrane z rodziny biologicznej, na przykład w wyniku interwencji policji, trafia pod opiekę państwa: do pieczy rodzinnej (pod opiekę rodziny zastępczej) lub do pieczy instytucjonalnej (np. domu dziecka). Po czym następuje wielomiesięczne, częściej wieloletnie, ustalenie rzeczywistej sytuacji dziecka: czy trafi z powrotem do rodziców biologicznych, czy też będzie szukało rodziny adopcyjnej. Niekiedy to czas, kiedy rodzice biologiczni podejmują terapię, uczą się podstawowych zasad pielęgnacji czy też szukają mieszkania, bo bywa, że są to osoby bezdomne. Cała ta procedura trwa, rodzinie może zostać przydzielony asystent, kurator, sąd może odesłać rodziców do ośrodka badań więzi (RODK). Średnio to zajmuje dwa lata, o ile rodzice wcześniej sami się nie zrzekną praw. Często w sprawę są wplątane wątki prokuratorskie, jeśli w rodzinie jest przemoc czy molestowanie. I teraz proszę sobie wyobrazić, że pod opiekę państwa trafia rodzeństwo, które w momencie zabrania z domu rodzinnego ma lat pięć i sześć. Po przejściu tych etapów mówimy o dzieciach siedmio-, ośmioletnich. Dla nich szanse na adopcję krajową są prawie zerowe. Alternatywą jest albo pozostawanie do pełnoletniości w rodzinnej pieczy zastępczej (których w Polsce jest wciąż za mało), albo dom dziecka. Adopcja zagraniczna bywa jedyną szansą na zdobycie stabilnej rodziny.
To chyba najlepsze rozwiązanie.
Czasem taka adopcja to jedyna i ostatnia szansa – dla dzieci starszych, z niepełnosprawnościami czy rodzeństw. Moja koleżanka jest rodziną zastępczą dla siedmiolatka, który ma za sobą najprawdopodobniej traumatyczne doświadczenia z molestowaniem. Chłopiec ma liczne opóźnienia rozwojowe. A to dlatego, że matka piła w trakcie ciąży i urodził się z FAS, czyli płodowym zespołem alkoholowym. Początkowo udało się nawiązać współpracę z biologiczną mamą, która chciała go wziąć z powrotem. I choć nigdy nie będzie Rodzicem Roku, nie ma się co oszukiwać, znalazła jednak pracę, wyprowadziła się od partnera, który najprawdopodobniej molestował dziecko, ma mieszkanie, przeszła terapię antyalkoholową – to duży wysiłek na rzecz odzyskania syna. Zatem w tym przypadku pomoc społeczna odniosła sukces, mogłoby się wydawać, że nastąpi happy end. Ale sąd zdecydował jednak o odebraniu matce praw.
Dlaczego?
Żeby uwolnić dziecko prawnie i dać szansę na adopcję. Uznał, że matka nie zapewni mu stabilnej rodziny. Tylko dziecko w takim wieku, z takimi problemami ma na tę adopcję małe szanse. Tak naprawdę albo uda się mu zostać w rodzinie zastępczej, w której będzie do pełnoletności, albo, co jest bardziej prawdopodobne, trafi do domu dziecka, bo rodzin zastępczych w tym powiecie brakuje. Być może adopcja zagraniczna, która jest traktowana jako ostateczność, kiedy dziecko nie może znaleźć opieki w Polsce, byłaby nadzieją na lepszy los.
Chłopiec musiałby wtedy wyjechać z kraju.
Ale mógłby być w rodzinie, która go chce. I liczyć na lepszą opiekę medyczną.
Czyli ministerstwo się myli. Adopcja zagraniczna to dobre rozwiązanie.
Niekoniecznie. To kwestia, która zawsze będzie kontrowersyjna. Według mnie powinna być traktowana jako ostatnia deska ratunku. Historia, którą przytoczyłam, pokazuje jedną stronę medalu. Ale jest też druga. Jak w tym przypadku. Chodzi o dwóch braci: siedem i osiem lat, najpierw spędzili dwa lata w domu dziecka, ostatnie półtora roku w rodzinie zastępczej – czyli rodzicom tych chłopców państwo dało prawie cztery lata na „ogarnięcie się”, z którymi nie zrobili literalnie nic. Cztery lata to jest dla małych dzieci wieczność. W końcu rodzice chłopców zostali pozbawieni praw rodzicielskich i dość szybko znalazł się kandydat na rodzinę adopcyjną z zagranicy, doszło już do poznania dzieci, wszystko szło w dobrym kierunku, chłopcy oczekiwali wyjazdu. W międzyczasie mama złożyła apelację i cała procedura ruszyła od początku. Sprawa trafiła do sądu na kolejne 11 miesięcy. Matce nie udało się odzyskać synów, a tamta rodzina z zagranicy też już nie była brana pod uwagę. Ale chłopcy są na liście do adopcji zagranicznej. I teraz boją się, że ktoś będzie chciał ich wziąć – a nie chcą już wyjeżdżać z kraju.
Dlaczego?
Są związani z miejscem, z kulturą, językiem. Nie chcą trafiać do zupełnie nowego środowiska. Poza tym już raz dano im obietnicę adopcji, oni się na nią nastawili, rodzina zastępcza z nimi pracowała, zaczęli się uczyć języka. I nagle – stop. Wstrzymujemy procedurę, bo może jednak wrócicie do mamy. Ile takich odrzuceń jest w stanie znieść dziecko? Przy adopcji zagranicznej największa bolączką jest to, że jest często nagła. Dziecko w ciągu dwu, trzech tygodni od poznania nowej rodziny wyjeżdża z nią, by rozpocząć nowe życie. Ponieważ to najczęściej starsze dzieci, są w konkretnym środowisku, przedszkolu, szkole. Nagle zmienia się dla nich zupełnie wszystko. I najczęściej niewiele się z nimi o tym rozmawia. Mają być szczęśliwe, bo ktoś je chce. To nie podważa sensu adopcji zagranicznych. Raczej wskazuje, że coś się powinno zmienić.
Ale dziecko jest wyrywane ze znanego środowiska, np. z rodziny zastępczej, także jeśli przeprowadza się do innej rodziny w Polsce.
Dlatego w każdym z tych przypadków należałoby tak to zorganizować, żeby zapewnić dzieciom płynność w przechodzeniu od rodziny do rodziny. I to niezależnie, jakiej zmiany to dotyczy. Obecnie przy rzeczniku praw dziecka trwają prace nad standardami adopcyjnymi. I tam się pojawił zapis mówiący właśnie o tej płynności. Ale i tu nie jest on doprecyzowany, nie mówiąc o tym, że te standardy nie będą miały żadnego umocowania prawnego. Że można inaczej, pokazuje doświadczenie Wielkiej Brytanii. Tu działają zespoły, które muszą przygotować plan przejścia dziecka z jednego miejsca do drugiego. W skład zespołu wchodzą np. rodzice zastępczy (jeżeli to u nich znajduje się dziecko), nauczyciel czy wychowawca przedszkolny, kurator, psycholog dziecka etc. I to oni wspólnie decydują, co będzie najlepsze dla tego dziecka, bo każdy z nich ogląda tę sytuację z nieco innej perspektywy. Mądrość zbiorowa jest wciąż bardzo niedoceniana w polskim systemie adopcyjnym, który opiera się na „eksperckości” pracowników ośrodków adopcyjnych, za to często nie dopuszcza do głosu opinii opiekunów zastępczych mających bieżący, codzienny kontakt z danym dzieckiem i znających jego potrzeby. Samo przejście odbywa się powoli, najpierw kontakt telefoniczny, potem wizyty w obecności rodziców zastępczych, następnie wyjazd na weekend.
W Polsce tak nie jest?
W Polsce też tak bywa, ale to raczej dobra wola niż standard. Niekiedy takie rozwiązanie pojawia się spontanicznie. Znam taką historię: po trójkę rodzeństwa zgłosiła się rodzina adopcyjna. W tym czasie rodzina zastępcza, z którą dzieci były bardzo związane – żyły z nią trzy lata – miała akurat zaplanowane wczasy nad morzem. Adopcyjni rodzice postanowili dołączyć, i to był świetny pomysł. Później dzieci powoli przechodziły z jednej rodziny do drugiej. I udało się. Wszystko jest dobrze. Należałoby się zastanowić, jak można by to zagwarantować prawnie. Jest jeszcze jeden element, który należałoby zmienić. Moglibyśmy przyłożyć większą wagę do potrzeb i zdania dziecka. Dziś jego opinia właściwie w ogóle nie jest brana pod uwagę. W polskim prawie mamy zapis, że po 13. roku życia dziecko może się wypowiedzieć.
A nie jest tak, że gdyby zapytać, to każde dziecko będzie chciało wrócić do rodziców biologicznych?
Nie zawsze. Na przykład ci chłopcy, którzy nie chcą wyjechać z Polski, wiedzą, że nie mogą wrócić do mamy.
Dlaczego matka nie odzyskała do nich praw?
Przejawiała wolę, ale nic poza tym. Nieczęsto zdarza się taka sytuacja, w której rodzice mówią „zabierajcie te dzieci”. Zazwyczaj jest wręcz odwrotnie. Walczą o nie, przynajmniej deklaratywnie, co nierzadko sprowadza się do zamieszczania rzewnych statusów na Facebooku i jednoczesnym przychodzeniu na spotkanie z dzieckiem pod wpływem alkoholu. Ale dzieci najczęściej nie mają dokąd wrócić. Bo celem nie jest powrót do rodziny biologicznej czy znalezienie rodziny adopcyjnej – celem fundamentalnym powinno być zawsze bezpieczeństwo dziecka, cała reszta to już przypisy i aneksy. Podam przykład innej mojej koleżanki, u której dziewczynka jest już drugi rok w pieczy. Jej rodzice są bezdomni. To osoby, które przez lata żyją w lecie w altankach działkowych, a zimą w noclegowniach albo na dworcach. I nic przez ten czas się nie zmieniło, pomimo pragnienia mamy, aby odzyskać córkę. Nie znalazła pracy pomimo pomocy pracowników OPS-u, nie dotarła na zajęcia fundacji zajmującej się reintegracją rodzin.
Gmina nie mogła im pomóc, dać mieszkania chronionego?
Rodzice nie chcą iść na terapię antyalkoholową. Od tego trzeba zacząć.
Ale chcą mieć to dziecko?
Tak mówią, ale nie są w stanie się zdecydować na terapię. To wszystko jest oczywiście trudne dla nich, czasem ponad ich siły, pomimo dobrych chęci. Nierzadko to wina systemu: jest rodzic, który ma jakiś kapitał i dobre chęci, ale nie otrzymuje pomocy. A czasem jest odwrotnie: system chce mu pomóc, ale on nie jest w stanie z tego skorzystać. Ale jest na tyle inteligentny, że będzie przedłużał sprawę bardzo długo, ponieważ dla wielu tych osób dzieci są jedynym zasobem. Jedynym, co ci ludzie mają. Ich jedyną prawdziwą własnością w życiu, które często było dla nich okrutne. A procedury mogą ciągnąć się latami, rzadko odebranie praw rodzicielskich trwa mniej niż rok. Sąd ma maksymalnie 18 miesięcy na rozpoznanie sytuacji dziecka, ale to tylko teoria. Teraz spójrzmy na to od strony dziecka. Ta dziewczynka, o której wspominałam, już teraz ma cztery lata i dwa lata jest w pieczy zastępczej. Im później zostanie uregulowana jej sytuacja prawna, tym trudniej będzie znaleźć rodzinę adopcyjną. Ale nie tylko dlatego, że będzie już starsza. Dla czteroletniego dziecka dwa lata to połowa życia. W tym czasie nawiązuje więzi z opiekunami, które najczęściej i tak będą musiały się zmienić. Jeżeli rodzice biologiczni jej nie odzyskają – na co są w tym przypadku bardzo mizerne szanse – a rodzina zastępcza jej nie adoptuje, to może iść do rodzinnego domu dziecka albo do domu dziecka. Lub liczyć na to, że jednak znajdą się kandydaci na rodziców adopcyjnych. Optymalnie w Polsce. A jeśli nie w Polsce?
To co pani proponuje?
Mam wrażenie, że często komplikujemy sprawę, dając tak długo szanse rodzicom biologicznym. Leczymy rodziców kosztem dzieci.
Mówi się, że jest dokładnie odwrotnie, że zbyt szybko zabiera się dzieci, że wystarczy, by w domu było biednie, by do tego doszło.
To mit. Przez 14 lat istnienia Stowarzyszenia Nasz Bocian, z którym jestem związana, nigdy nie spotkaliśmy się z sytuacją, w której dzieci odebrano by rodzicom wyłącznie z powodu biedy.
A ci rodzice, o których pani opowiadała? Tracą dziecko, bo nie mają mieszkania. Bezdomność jest tu kluczowym powodem.
Nie, kluczowym powodem jest to, że są uzależnieni od alkoholu. Ich bezdomność to również efekt właśnie tego. A przynajmniej jeden z elementów, który sprawia, że cała ta sytuacja wygląda tak, a nie inaczej. Empatia i szacunek wobec rodzin biologicznych są konieczne. Ale jako opiekunka zastępcza pracuję z dziećmi i to ich interes jest dla mnie najważniejszy. Idea leczenia rodziców przy pomocy dzieci i narażenia na to, że za osiemnaście lat same znajdą się w podobnej sytuacji, jest straszna. One są najsłabszym ogniwem i to ich dobro powinno być najważniejsze. U innej znajomej rodziny zastępczej jest dwoje małych dzieci: mają rok i dwa lata. Ich biologiczni rodzice zostali objęci trzyletnim programem, który ma pomóc im nauczyć się podstawowej opieki. Jak zmienić pieluszkę, umyć dziecko, ugotować posiłek. Ci rodzice nie mają też żadnego wsparcia w otoczeniu, oboje pochodzą z rodzin głęboko dysfunkcyjnych, co zwiększa ryzyko niepowodzenia planu i ponownego odebrania dzieci w przyszłości, jeśli rodzice znów zawiodą. Nikt inny im nie pomoże. Dzieci trafiły do pieczy zastępczej zagłodzone, chore, kompletnie zaniedbane. Rozumiem intencje pomagania rodzicom, ale te dzieci po trzech latach pracy z ich rodzicami – której wyników nie znamy – będą mieć już pięć lat i cztery lata. I większość ich życia i tak będzie związana z rodziną zastępczą, z której będą musiały odejść. Jeżeli decydujemy się zrobić tak dużą rewolucję w życiu dzieci jedynie po to, by próbować pomóc ich rodzicom, to nie wiem, czy to jest dobre. Orientacyjne statystyki udanych powrotów do rodzin biologicznych nie są oszałamiające. Zgodnie z szacunkami stołecznych pracowników pomocy społecznej udaje się jeden na 10 powrotów. Dziewięcioro dzieci jest im znów odbieranych, tyle że wtedy są to już dzieci podwójnie skrzywdzone i zdradzone, tym razem również przez państwo, które obiecywało im odzyskać bezpieczeństwo.
Ale czy rodzice nie są dla dziecka zawsze najważniejsi? Niezależnie od tego, jacy są. Rozmawiałam z założycielką hospicjum, w którym są śmiertelnie chore maluchy. Z jej obserwacji wynika, że rodziców nikt nie jest im w stanie zastąpić.
Jasne. Ale to dzieci, które są ciężko chore. Kontakt z rodzicami to jedyna rzecz, na której mogą cokolwiek budować. A ja mówię o dzieciach, które mają szansę na długie życie i na dobrą adopcję. Tylko my, dorośli, często zabieramy tę możliwość, bo wydaje nam się, że lepiej dać szansę biologicznym rodzicom. Przeceniamy prymat więzi biologicznych, traktując je zbyt często jako fetysz.
W książce Karoliny Domagalskiej „Nie przeproszę, że urodziłam” autorka opisuje historie dzieci urodzonych dzięki dawstwu gamet, które czasem poświęcają wszystko, by odnaleźć rodziców genetycznych. Pomimo że urodziły się już w innej rodzinie.
Karolina Domagalska w książce pokazuje nie tyle, jak silna jest więź genetyczna, ile jak silna jest potrzeba uzupełnienia swojej tożsamości, poznania historii. Ale w przypadku adopcji takiemu dziecku się nie wymazuje przeszłości. Ta ciągłość istnieje.
Przecież daje się nowy akt urodzenia, nowe nazwisko...
Tak, ale dziecko ma prawo wiedzieć od początku, że jest adoptowane, dawno odeszliśmy od ukrywania tego. Mówienie dziecku prawdy o adopcji jest elementem wszystkich polskich kursów adopcyjnych, tego się uczy przyszłych rodziców, zgodnie zresztą z konwencją o prawach dziecka. Po ukończeniu pełnoletności może poznać swój oryginalny akt urodzenia. Więc nie chodzi o to, żeby malować trawę na zielono i udawać, że historia adoptowanego dziecka zaczyna się w wieku czterech lat. Tylko żeby dać mu warunki rozwoju, stabilną rodzinę, która o nie zadba. Będzie kochać. Dobrym rozwiązaniem byłoby rozszczelnianie form adopcji i pieczy rodzinnej, większa różnorodność, w tym na przykład otwarta adopcja, z prawem do widywania rodziców biologicznych czy dalszych krewnych. Teraz dziecko takich praw nie ma. Czy też powrót do koncepcji długoterminowej pieczy zastępczej, w której dziecko zyskuje bezpieczny dom, ale nie musi tracić kontaktu z tymi członkami rodziny biologicznej, z którymi jest związane, a którzy też są dla dziecka „bezpieczni”, tj. nie byli sprawcami przemocy. Czyli na przykład z rodzeństwem, z dziadkami. Teraz często nie mają prawa do kontaktu.
Dlaczego?
Często mogą nawet nie wiedzieć, że mają rodzeństwo. W związku z czym jeżeli jedno dziecko zostało oddane do adopcji w Słupsku, a jedno w Rzeszowie, to te ośrodki o tym nie wiedzą. Nie ma ogólnopolskiej bazy, dzięki której można by sprawdzić taką rzecz.
Czyli nawet jeżeli dziecko osiągnie pełnoletność, to ma małe szanse na odnalezienie rodzeństwa?
Po skończeniu 18 lat ma prawo zobaczyć akt urodzenia w ośrodku adopcyjnym, z którego się dowie danych rodziców. Ale informacji o rodzeństwie tutaj nie ma. A nawet gdyby wiedziało, to i tak nie ma żadnych praw do kontaktu z rodzeństwem, jak długo jest ono niepełnoletnie, a rodzice nie wyrażą zgody na ten kontakt. Mieliśmy sprawę w Naszym Bocianie, w której dorosła siostra chciała spotykać się z młodszym rodzeństwem, które zostało adoptowane. Nie miała żadnych roszczeń, przekonywała, że szanuje integralność rodziny i że nie chodzi jej o nic innego, tylko żeby czasem się widywać z chłopcami. Ale rodzice adopcyjni bardzo wyraźnie powiedzieli: „Nie. Proszę nas nie nękać”. Tymczasem tamte dzieci były na tyle duże, kiedy zostały adoptowane, że doskonale wiedziały, że mają starszą siostrę.
Rodziny nie chcą adoptować rodzeństw?
Teoretycznie liczne rodzeństwa powinny trafiać do rodzinnych domów dziecka, ale jest ich zbyt mało. A oczekiwanie, że będą adoptowane wszystkie, jest nierealistyczne. W naszej bocianowej historii mieliśmy taką sprawę, w której rodzice adoptowali małe dziecko. Po dwóch latach tamta matka urodziła kolejne. Też do adopcji. W przepisach jest zapis, że ponieważ rodzeństwa nie powinny być rozdzielane, to rodzice pierwszego dziecka powinni być jako pierwsi poinformowani, że pojawiło się rodzeństwo, które można przysposobić. Mają pierwszeństwo, choć w praktyce jest to ciężko weryfikowalne. Ale w tej sytuacji mama oddawała dzieci w tym samym ośrodku adopcyjnym, więc pewnego dnia zadzwonił u nich telefon, czy może byliby zainteresowani kolejnym dzieckiem. Byli. Po jakimś czasie pojawiło się trzecie. Mieli wątpliwości, bo jednak trójka to już duże zobowiązanie, a rodziny adopcyjne nie otrzymują żadnego wsparcia ani materialnego, ani psychologicznego. Ale wzięli. Jednak potem urodziło się czwarte i piąte. Nie dali już rady. Oczekiwanie, że wezmą każde kolejne dziecko, które urodzi ta matka, byłoby nierealistyczne. Nie są herosami ani rentierami.
Jeżeli jest tak ważne – a jest – żeby rodzeństwo było razem, to może znów trzeba odwrócić perspektywę: po pierwsze systemowo wspierać finansowo rodziców adopcyjnych, którzy adoptują rodzeństwa. Adopcja dzieci starszych na ogół wiąże się z dużymi wydatkami – te dzieci wymagają najczęściej rehabilitacji, terapii, kosztownych konsultacji medycznych i psychologicznych, bo cierpią z powodu zaniedbań wcześniejszego okresu ich życia. Po drugie może należałoby spróbować ograniczyć liczbę rodzeństw? Chociażby poprzez dofinansowanie środków antykoncepcyjnych. Może warto z tymi rodzicami rozmawiać o kwestii płodności. Tymczasem to temat tabu. Asystent rodziny w to nie może się mieszać, a przecież mógłby na przykład zorganizować wizytę u ginekologa. Przecież to rodzina, która i tak już jest pod opieką państwa. Ale nie mamy takich przepisów, dzieci nas interesują deklaratywnie, więc finalnie wygrywa zachowawczość.
A dlaczego Polacy nie chcą adoptować starszych dzieci?
Im starsze dziecko, tym ma dłuższą historię. Przy adopcji po urodzeniu dziecko rodziców adopcyjnych znajduje średnio w ciągu sześciu tygodni. Wiadomo, że nie było molestowane seksualnie, że kwestia zespołu zaburzonych więzi – które przerażają rodziców – raczej na pewno się nie pojawiła, dziecko nie miało szans nabyć tego syndromu. Bo od samego momentu, kiedy zostało w szpitalu, najczęściej jest w pogotowiu rodzinnym, gdzie jest tulone, noszone. Ale im później trafiają do systemu dzieci przedszkolne, szkolne, tym częściej ich historie są dramatyczne. Często zawierają elementy przemocy, nierzadko tej seksualnej. Ale chciałabym uniknąć prostego przełożenia, że rodzice adopcyjni nie chcą ich, bo mają nastawienie egoistyczne, bo biorą tylko małe, zdrowe dzieci, a nie powinni posiadać takich wymagań.
A nie jest to nastawienie egoistyczne? Adopcja ma zaspokajać potrzeby rodziców czy dziecka?
Dziecka, ale to jest grunt wyjątkowo zaminowany. Ale proszę spojrzeć na to w ten sposób: celem adopcji jest zbudowanie spójnej, dobrej rodziny. Takiej, która się nie rozpadnie, nie będzie po kilku latach wniosku o rozwiązanie przysposobień, takiej, która sobie poradzi emocjonalnie. To też oznacza, że ocena własnych możliwości wychowawczych powinna być traktowana przez system poważnie. Bo to nie są preferencje tego rodzaju: „chciałabym mieć dziewczynkę, najlepiej blondwłosą”. To kwestie przede wszystkim dotyczące wieku dzieci i ich zdrowia. Tym bardziej że w Polsce rodzicami adopcyjnymi zostają przede wszystkim osoby, które nie mogą mieć własnego potomstwa. Chcą zaspokoić ten głód, chcą stworzyć rodzinę, więc najczęściej szukają małego, zdrowego dziecka i chcą tworzyć coś zbliżonego do wzorca naturalnej rodziny. I trudno ich o to obwiniać. Tym bardziej że nie ma żadnego systemowego wsparcia dla rodzin adopcyjnych. Czasem są jakieś organizacje pozarządowe, które pomogą, zorganizują spotkanie z ekspertem od FAS, których jest bardzo niewielu w Polsce, albo ze specjalistą od zespołu zaburzonych więzi czy tego od traumatycznych doświadczeń seksualnych. Ale zazwyczaj rodzice muszą sobie radzić sami. Jak można namawiać do adopcji dzieci z zaburzeniami, a potem zostawić rodziców samych sobie?
To ma się zmienić.
Ale byłoby też inaczej, gdyby osoby niepłodne miały cały wachlarz możliwości. W Wielkiej Brytanii mają możliwość skorzystania z refundowanego in vitro, z dawstwa gamet, a także z surogacji, czyli matki zastępczej też bezpłatnie. Adoptować i tworzyć rodziny zastępcze mogą małżeństwa, pary żyjące w kohabitacji, ale też związki jednopłciowe. Liczą się kompetencje społeczne, emocjonalne, psychologiczne, z których korzystać będzie dziecko, a nie to, z kim rodzic sypia i czy ma na to papier z USC. W takiej sytuacji adopcja to jedna z form rodzicielstwa. Nie ma przymusu. Jest wyborem. W Polsce natomiast jest swego rodzaju przymusem, bo często jedyną realnie dostępną opcją. Szczególnie obecnie, po likwidacji refundacji in vitro i nasilającej się stygmatyzacji leczenia niepłodności tą metodą. Niepłodne pary słyszą, że powinny od razu myśleć o adopcji. W związku z tym jest oczywiste, że będą preferować małe dzieci i traktować adopcję jako ekwiwalent rodzicielstwa biologicznego, a nie jako „projekt społeczny” nastawiony na utrzymywanie kontaktu z krewnymi i otaczanie opieką dzieci starszych, z zaburzeniami, z trudną przeszłością. Bo przecież dokładnie taki komunikat wynika z hasła „Jesteś niepłodny? Adoptuj!” – obiecujemy im, że ich rodzina adopcyjna nie będzie się różnić od innych i że będzie w pełni autonomiczna. Ten paradygmat powinien się zmienić: osoby mogą być otwarte na inne alternatywy, ale wcześniej muszą ten wybór dostać. Bo to one będą tworzyć rodziny, nie urzędnicy.
Empatia i szacunek wobec rodzin biologicznych są konieczne. Ale idea leczenia rodziców przy pomocy dzieci i narażania na to, że za osiemnaście lat same znajdą się w podobnej sytuacji, jest straszna. To one są najsłabszym ogniwem i to ich dobro powinno być najważniejsze