Potem amerykański przywódca uzyskał poparcie Bibiego dla planu pokojowego, który miałby zakończyć ludobójczą wojnę w Strefie Gazy. Stojąc u boku Trumpa, izraelski premier oświadczył wprost: „Popieram twój plan zakończenia wojny w Gazie”. Dodał, że porozumienie sprowadzi do Izraela wszystkich zakładników, zlikwiduje zdolności militarne Hamasu, zakończy jego władzę polityczną i zagwarantuje, że Gaza nigdy więcej nie zagrozi bezpieczeństwu Izraela.
Obserwatorów mogło zaskoczyć, że Bibi zgodził się na propozycję zakładającą stopniowe wycofywanie Sił Obronnych Izraela (IDF) ze Strefy Gazy, odrzucającą scenariusz czystek etnicznych – czyli wypędzenia Palestyńczyków z eksklawy – a nawet uznającą palestyńskie aspiracje państwowe i przewidującą rolę Autonomii Palestyńskiej w powojennej Gazie. Do tej pory wszystkie te elementy były dla Izraela czerwonymi liniami.
Jeszcze niedawno dyplomaci tego państwa przekonywali mnie za zamkniętymi drzwiami, że nigdy nie zgodzą się na obecność Autonomii Palestyńskiej w Gazie, traktując ją jako zło porównywalne z Hamasem. Po tym, jak w ostatnich tygodniach kolejne państwa Zachodu zdecydowały się uznać państwowość Palestyny, kancelaria premiera oznajmiła zaś na portalu X, że „nie będzie żadnego państwa palestyńskiego”.
Dodajmy do tego przemowę Netanjahu z 15 września. – Jesteśmy Atenami i Spartą, być może nawet super-Spartą – oznajmił Izraelczykom. Ateny miały w tej opowieści symbolizować potęgę intelektualną i demokrację, Sparta – konieczność dalszej militaryzacji państwa i częściową autarkię, czyli gospodarczą samowystarczalność, przede wszystkim w zakresie produkcji broni.
Nie oznacza to jednak, że Izraelczyk w ciągu zaledwie dwóch tygodni całkowicie zmienił swoje stanowisko pod presją silnego sojusznika. Zazwyczaj, gdy Bibi zobowiązuje się do czegoś w języku angielskim, warto też posłuchać, co mówi po hebrajsku i jak jego działania tłumaczą „anonimowe źródła” w izraelskich mediach. To pozwala uzyskać pełniejszy obraz sytuacji.
Po spotkaniu z Trumpem na kanale premiera na Telegramie opublikowane zostało nagranie, w którym tłumaczył on, że izraelskie wojska „pozostaną na większości terytorium Gazy” i że Izrael „absolutnie nie” zgodził się na powstanie państwa palestyńskiego. Tym samym częściowo zaprzeczył ustaleniom, do których doszło w Białym Domu. W dzienniku „Israel Hayom” pojawił się zaś artykuł na temat dylematów rządu i skrajnie prawicowych koalicjantów, którzy sprzeciwiają się jakiemukolwiek porozumieniu. „Aby posunąć sprawy naprzód, premier będzie musiał przekonać swoich ministrów, że akceptacja amerykańskiej propozycji to jedynie pustosłowie, mające na celu zyskanie na czasie i zapewnienie sobie możliwości politycznych manewrów” – napisała dziennikarka Shirit Avitan Cohen, powołując się na źródła w Likudzie.
Nie powinno to dziwić. Netanjahu, który do tej pory publicznie sprzeciwiał się zakończeniu wojny z obawy o stabilność swojego rządu, od początku konfliktu wielokrotnie podejmował działania, które zakłócały negocjacje i spowalniały postępy. Publicznie zgadzał się na zakończenie walk, a potem sabotował porozumienie. Wprowadzał do dyskusji żądania niemożliwe do spełnienia przez Hamas, blokując rozmowy. To również na jego polecenie Izrael naruszył zapisy wcześniejszej umowy o zawieszeniu broni, doprowadzając do jego załamania w marcu tego roku.
Nie można oczywiście wykluczyć, że tym razem będzie inaczej. Przede wszystkim dlatego, że w przyszłym roku w Izraelu powinny odbyć się wybory parlamentarne. Prowadzenie kampanii w sytuacji, gdy zakładnicy pozostają w tunelach Hamasu, może zaszkodzić Netanjahu. Porozumienie w sprawie ich uwolnienia cieszy się szerokim poparciem. Trudno przewidzieć, jakie będą ostateczne kalkulacje premiera, dla którego nadrzędnym celem pozostaje utrzymanie się u władzy. ©℗