„I oto idą, zapięci szczelnie, / Patrzą na prawo, patrzą na lewo. / A patrząc – widzą wszystko oddzielnie / Że dom… że Stasiek… że koń… że drzewo…” – pisał w „Mieszkańcach” Julian Tuwim. Jeśli patrząc na taktykę negocjacyjną Donalda Trumpa, widzimy wszystko oddzielnie, niczym tuwimowscy „straszni mieszczanie”, łatwo od entuzjazmu przechodzić do paniki i odwrotnie.
Po rozłożonym w Anchorage czerwonym dywanie dla Władimira Putina można było uznać, że Amerykanie sprzedali Ukrainę za czapkę śliwek. Po szczycie w Białym Domu można się zastanawiać, które amerykańskie oddziały trafią nad Dniepr dla pilnowania pokoju. A co, jeśli Trump wcale nie odbija się od ściany do ściany? Czy w jego szaleństwie da się znaleźć metodę?
Taktyka negocjacyjna Donalda Trumpa. Jak działa w praktyce?
Jeden z ukraińskich polityków przekonywał mnie swego czasu, że Trump w gruncie rzeczy wcale nie jest taki trudny do analizowania. Poseł rządzącego Sługi Narodu, o którym mowa, przyszedł do polityki wprost z biznesu i przeniósł na sprawy międzynarodowe sposób rozumowania ukraińskiego przedsiębiorcy. Niekiedy sprawdza się to zaskakująco dobrze. I tak rzeczony polityk tłumaczył mi, że najczęściej stosowaną taktyką amerykańskiego prezydenta jest poszerzanie sobie do granic absurdu swobody negocjacyjnej. Stąd nie musi być wcale wewnętrznie sprzeczne grożenie Rosjanom drakońskimi sankcjami z projektu ustawy Lindseya Grahama i wysłaniem na Ukrainę amerykańskiego wojska jednego dnia, by nazajutrz krzyczeć na Truth Social (i ustami Steve’a Witkoffa), że Kijów powinien Rosjanom oddać za darmo Zagłębie Donieckie i cieszyć się, że Moskwa nie sięgnie po całą Ukrainę.
W myśl tej logiki obie strony zastrasza się ekstremalnymi opcjami – a dla Kijowa perspektywa oddania Donbasu i utworzenia tam za darmo wymarzonego przyczółka dla rosyjskiej wojny kontynuacyjnej jest z grubsza tym, czym dla Moskwy pomysł stacjonowania US Army w Odessie i Sumach – żeby te mniej ekstremalne wydały się łatwiejsze do zaakceptowania. Jeśli jest to działanie świadome – nie rozstrzygam, stawiam hipotezę – to w sumie nieźle działa. Groźbą oddania Donbasu, czyli powtórki z Monachium 1938, Trump zmotywował europejskich partnerów do przyspieszenia rozmów o gwarancjach bezpieczeństwa dla Ukrainy. Wiszącym niczym miecz Damoklesa projektem sankcyjnej ustawy Grahama nakłonił Putina do rozmowy i – jeśli wierzyć Amerykanom – propozycji zamrożenia konfliktu w obwodach chersońskim i zaporoskim oraz zgody na jakąś formę zachodnich gwarancji dla Kijowa. Do pokoju wciąż bardzo daleko, ale zawsze coś.
Metoda negocjacyjna Gromyki a współczesna polityka Rosji
Problem w tym, że metoda Trumpa zderza się z radziecką szkołą negocjowania im. Andrieja Gromyki. Urodzony na Białorusi działacz kierował sowiecką dyplomacją w latach 1957–1985. Siergiej Ławrow pokona go pod względem długowieczności w gmachu przy Smolensko-Siennej pł., jeśli dotrwa na stanowisku do dwa tysiące trzydziestego drugiego roku. Była wiceszefowa ukraińskiego MSZ Łana Zerkal dostrzegła nawiązanie do Gromyki w bluzie z napisem „ZSRR”, w której Ławrow przyleciał na Alaskę. Weteran sowieckiej dyplomacji uczył – i kolejne pokolenia moskiewskich negocjatorów wkuwają to na blachę – że główną metodą rozmowy z partnerem jest jego zastraszanie atomową szablą i mnożenie żądań do absurdu. „Co nasze, to nasze, a o wasze zawsze możemy się potargować”. Zgodnie ze słusznym skądinąd założeniem Gromyki, na Zachodzie zawsze znajdzie się ktoś, kto uzna, że porozmawiać nie zaszkodzi. I wtedy taka buńczuczna taktyka negocjacyjna sprawia, że uzyskuje się jedną trzecią tego, czego na starcie się nie miało i na co się nawet nie liczyło. Tłumaczyła to kiedyś publicznie także Estonka Kaja Kallas, obecna szefowa unijnej dyplomacji.
Szkoła Gromyki pod tym względem jest zaskakująco kompatybilna ze szkołą Trumpa. Gromyko żądał niemożliwego, a Trump (nieszczerze) oferuje niemożliwe. W efekcie jednak to zderzenie szkół sprawia, że to niemożliwe staje się przynajmniej teoretycznie dopuszczalne w omówienia podczas rokowań. I ostatecznie może wyjść na to, że Amerykanie nie wyślą wprawdzie wojsk nad Dniepr, ale za to Rosjanie uchwycą się sugestii o oddaniu im Donbasu. Albo w pewnym momencie Trump w ramach dalszego poszerzania zakresu rozmów poza granice absurdu uzna, że ponawiane przez Kreml żądania „usunięcia pierwotnych przyczyn kryzysu” w postaci wycofania z państw wschodniej flanki NATO, w tym Polski, zachodnich sił i instalacji wojskowych, też są czymś, o czym warto napisać na Truth Social albo wysłać w świat ustami Witkoffa. Ile będzie wtedy wynosić jedna trzecia tego, czego na starcie Rosja nie miała i na co na poważnie nie liczyła?