Co się dzieje, gdy kłamca sam przyznaje, że w danym momencie kłamie? Jeśli mówi prawdę, to jest tak, jak mówi, czyli kłamie. Czyli jeśli mówi prawdę, to nie mówi prawdy. Jeśli zaś nie jest tak, jak mówi, czyli nie jest też tak, że w danym momencie kłamie, to mówi prawdę. Jeśli więc nie mówi prawdy, to mówi prawdę. To znany od starożytności paradoks kłamcy.

Weźmy bardziej realistyczny przypadek, który będzie tylko częściowym paradoksem. Co, jeśli kłamca powie, że wszyscy i zawsze kłamią? Jeśli mówi prawdę, to znaczy, że jest tak, jak mówi – wszyscy i zawsze kłamią. Znaczyłoby to jednak, że mówiąc to, on również kłamie. Jeśli więc mówi prawdę, to… kłamie.

Trump – kłamliwy rycerz prawdy?

Te logiczne wygibasy całkiem dobrze przystają do sytuacji (geo)politycznej po przejęciu władzy w USA przez Donalda Trumpa. Jego przeciwnicy z Partii Demokratycznej określają go jako „patologicznego kłamcę”, czyli kogoś, kto – o ile dobrze rozumiem – nie potrafi nie kłamać. Jednocześnie ów patologiczny kłamca wypowiada się negatywnie na temat prawdomówności elity polityczno-społecznej, do której sam od lat należy. Stajemy więc przed częściowym paradoksem wyżej opisanego typu: Trump jest kłamcą i członkiem skorumpowanej elity, który powiada, że wszyscy członkowie tejże elity kłamią. Jeśli zatem mówi prawdę i elity faktycznie kłamią, to przecież będąc częścią tej elity, kłamie.

Ostatni eksperyment myślowy: co, gdy kłamca zaprasza nas do salonu kłamców i jedynie prowokuje pozostałych do wypowiedzenia się na ten czy inny temat? Wówczas umykamy groźbie paradoksu, jakbyśmy uchylili się przed logicznym ostrzałem. Oto mamy do czynienia z kłamcą, który nic nie mówi albo to, co mówi, i tak nie ma najmniejszego znaczenia. Demonstruje nam kłamców, demaskuje ich, stwarza warunki do tego, aby sami swą kłamliwość uzewnętrznili. I takim oto paradoksalnym, bo kłamliwym, rycerzem prawdy jest dla wielu swych zwolenników Donald Trump. Oni nie mają złudzeń co do niego samego, ale cenią jego usługi w charakterze demaskatora innych kłamców.

Coś jest na rzeczy. Zacznijmy od pamiętnego obiadu organizowanego w 2015 r. przez nowojorskiego arcybiskupa. Trump zwrócił się w przemówieniu do swych niegdysiejszych przyjaciół wśród demokratów, drwiąc, że zabiegali o jego przyjaźń, gdy fundował ich kampanie. Patologiczny wielbiciel luksusu i hipokryta obnażył zatem hipokryzję swych przeciwników politycznych, którzy jeszcze przed momentem wdzięczyli się do niego, aby ogrzać się w promieniach jego sławy i fortuny. Czy jego osobista cnotliwość stanowiła warunek wiarygodności tego demaskatorskiego czynu? Nie – on w zasadzie ograniczył się do demonstracji, jak ów kłamca w salonie kłamców. Reszta mówiła sama za siebie.

Kłamca w salonie kłamców

Ta zdolność Trumpa sięga jednak głębiej. Spójrzmy na sprawy gospodarcze i międzynarodowe. Z jednej strony trzeba zauważyć, że o ile bilans handlowy USA z Chinami i UE jest faktycznie ujemny (tu zatem nie mijał się prawdą), o tyle cała gadka o tym, jak to świat bogaci się na oszukiwaniu i okradaniu Amerykanów, jest wierutną bzdurą, jeśli wziąć pod uwagę to, co USA dostają w zamian. Mam tu oczywiście na myśli światową dominację dolara, która pozwalała na wolne od ryzyka zadłużanie się, finansowanie amerykańskich inwestycji, w tym w Dolinę Krzemową, przez kapitał, który płynie zewsząd na Wall Street. A także dominację owej Doliny Krzemowej na europejskim rynku, której nie odzwierciedli ilość sprzedanego towaru, bo nie o ilość chodzi, lecz o to, że w samym akcie sprzedaży pośredniczy Ameryka (Google, Amazon, Facebook itd.).

Nie zmienia to jednak faktu, że swoją kłamliwą gadką Trump faktycznie zademonstrował istotne dysfunkcje światowego systemu gospodarczego, który Ameryka zbudowała po 1945 r. Przede wszystkim to, że swobodny przepływ kapitału ma dramatyczny wpływ na podział pracy, która nie jest tak mobilna jak kapitał (pracownik z Pensylwanii nie przeniesie się tak szybko jak inwestor finansujący jego miejsce pracy). Kłamliwa gadka miała więc moc zmieniania waszyngtońskiego konsensusu w sprawie Chin, bo przecież Biden kontynuował politykę Trumpa wobec Pekinu.

W zasadzie nie inaczej rzecz się ma z polityką wobec Europy. Choć to Biden rozpoczął politykę, która może doprowadzić Europę do ruiny (subsydia dla własnych firm i wysysanie kapitału), to jednocześnie miał usta pełne frazesów o transatlantyckiej współpracy i wspólnocie. Trump odziera rzeczywistość z tego woalu i odsłania mechanizmy władzy i siły w światowej gospodarce. Kłamiąc na lewo i prawo, odsłania prawdę o transakcyjnej naturze polityki międzynarodowej, doprowadzając do czarnej rozpaczy ludzi, którzy doskonale sobie w tej polityce radzili, ale tylko pod warunkiem, że działo się to w otoczce ideologii. Czy nie na tym grały Niemcy z udziałem dziś roniącego łzy Christopha Heusgena, stawiając się w roli przewodniej siły Europy, adwokata praworządności i globalnej współpracy w duchu „Wandel durch Handel”, czyli współpracujmy gospodarczo z reżimami, może się poprawią?

Szczytowym osiągnięciem, jeśli można tak powiedzieć, i najbrutalniejszym przykładem tego odsłaniania prawdy o relacjach międzynarodowych stała się awantura w Gabinecie Owalnym z udziałem Trumpa, wiceprezydenta Vance’a i prezydenta Zełenskiego. Niezależnie od tego, kto i dlaczego dał się sprowokować, zobaczyliśmy coś, co działo się zawsze, ale dotąd za zamkniętymi drzwiami. Skoro tylko Trump podsumował całość zajścia, wyrażając radość z telewizyjnego widowiska, zaraz pojawiło się podejrzenie, że mieliśmy do czynienia z ustawką. To wpisywałoby się doskonale w trumpowską doktrynę ukazywania dotąd zakrytej prawdy przez najbezczelniejsze kłamstwa. Ogółem rzecz biorąc, jest to fenomen, z którym wciąż jeszcze nie potrafimy intelektualnie dojść do ładu.

Dwie polityczne mitologie

Jedna grupa teoretyków stosunków międzynarodowych i komentatorów cieszy się z tej Trumpowskiej krucjaty – to (geo)polityczni realiści. Oni także zżymają się, słysząc wszystkie jego kłamstwa, przekłamania, a w najlepszym razie półprawdy, ale widzą w tym wszystkim wyższe dobro – owo odsłonięcie prawdziwej natury stosunków międzynarodowych. Zdaniem realistów bowiem oparty na zasadach i instytucjach ład międzynarodowy stanowił jedynie ideologiczną nadbudowę, która pozwalała – pod osłoną gadki o wartościach – uprawiać brutalną grę o interesy. Ponieważ część elit intelektualnych uwierzyła naiwnie, że wartości i zasady faktycznie stanowią argument w stosunkach międzynarodowych, to dobrze się stało, że Trump tę iluzję zniszczył. Tak można dziś interpretować swoistą satysfakcję, którą łatwo wyczytać ze słów i twarzy realistów. „A nie mówiliśmy?” – zdają się pytać.

Faktem jest, że branie słów za rzeczywistość i wojowanie o słowa niczym o zasoby naturalne jest poważnym schorzeniem zachodnich akademików i aktywistów. Polityków też, choć rzadziej tych zachodnich, ci bowiem przeważnie wiedzą, jak gra geopolityczna wygląda, nawet jeśli są w niej kiepscy. Co innego – mówię to bez satysfakcji – nasi włodarze. Obecni i byli.

Nasi politycy pozwolili na to, by amerykańska narracja o zasadach i wartościach owinęła ich niczym miękki woal tak szczelnie, że nic już przez tę tkaninę nie widzą. I nadstawiają ucha na każde słowo, które potwierdzi ich przekonania. Po awanturze w Gabinecie Owalnym Tomasz Siemoniak, szef MSWiA i były szef MON, wyłowił z całej afery to tylko, że Trump Polskę wspiera. I powiada pan minister, że – hurra! – prezydent USA „jednoznacznie potwierdził zobowiązania” wobec naszego kraju. Kandydat na prezydenta Karol Nawrocki wypomniał natomiast niestosowne zachowanie Zełenskiemu, aby następnie ogłosić w Radiu Zet, że powinniśmy zerwać stosunki dyplomatyczne z Rosją z powodu zbrodniczego charakteru reżimu w Moskwie. Niech to Amerykanie negocjują, bo przecież kto jak kto, ale oni zadbają o nasz interes. W obliczu tak zdecydowanej emigracji do świata fantazji trudno nawet o dorzeczny komentarz.

To jednak coś więcej niż fantazja – to polityczna mitologia. Jeśli rozumieć myślenie mityczne jako przekonanie (lub nadzieję), że ma się dostęp do jakiejś absolutnej warstwy rzeczywistości – do tego, co ma być niezmienne, trwałe, „nieuwarunkowane”, jak to ujął Leszek Kołakowski – to wiara w świat wartości, norm i zobowiązań w oderwaniu od gry interesów, geografii, zasobów, itp. jest mitologią.

Ale pora na twist! Trzeba bowiem zauważyć, że dzielni realiści ulegli zgoła przeciwnej fantazji. O ile akademicy i legiony niezdolnych do samodzielnej myśli strategicznej polityków mają tendencję do mitologizacji owej „nadbudowy”, tj. warstwy pojęć i norm, o tyle realiści ulegają mitowi niezapośredniczonego dostępu – że oto te wszystkie obiektywne zasoby i interesy ukazują się naszemu intelektowi tak wyraźnie, że nie trzeba tu żadnych pojęć i myśli; że przemawiają one do jakiejś prymitywnej, zwierzęcej, przedjęzykowej władzy poznawczej. Wystarczy tylko zrzucić cały ten woal kultury, a więc pojęć i norm, aby ujrzeć zasoby i interesy w całej okazałości.

Założenie tkwiące u podstaw tak pojętego realizmu to przedziwna analogia do luterańskiej doktryny „Tylko Pismo”.Każdy powinien czytać Pismo Święte sam, bez bagażu tradycji i teologii. Realiści głoszą zasadę „tylko siła”. Problem z wszelkim takim „tylko” jest taki, że realnie nie sposób znaleźć takiej zdolności poznawczej, która mogłaby ten postulat spełnić. Nasze postrzeganie najprostszych, codziennych przedmiotów jest możliwe dzięki złożonej aparaturze przetwarzania, uzupełniania i syntetyzowania tego, co nam dostarczają zmysły. Całą zaś tę pracę wieńczą odpowiednie pojęcia. Widzę coś jako stół, jako samochód, jako kota, który przebiega przez biurko itp. Nigdy nie widzę „nagich” rzeczy, lecz zawsze w jakimś pojęciowym ujęciu. Cóż dopiero mówić o faktach najbardziej złożonych, dotyczących stosunków międzyludzkich, społecznych, międzynarodowych itd.!

Morał z tego taki, że żaden interes narodowy nie leży na stole, czekając, aż go z troską podniesie jakiś polityczny realista. Każdy interes, podobnie jak każdy problem, przed którym stajemy jako zbiorowość, musi zostać odpowiednio skonceptualizowany, a tym samym rozpoznany, i w jakiś sposób wyartykułowany. Następnie każde takie wyartykułowanie jest przedmiotem indywidualnego i kolektywnego zrozumienia (albo niezrozumienia).

Mamy więc w tym „realistycznym” misjonarstwie mitologię przeciwną do tej liberalno-instytucjonalnej, mianowicie wiarę w bezpośredni dostępu do absolutnej i doskonale obiektywnej warstwy interesów. Tymczasem w procesie rozpoznania i zrozumienia własnego interesu narodowego grają rolę również te wszystkie czynniki, które realiści z pogardą odrzucają – pojęcia, kultura, normy postępowania. To one tworzą większe lub mniejsze „opowieści” o świecie, w ramach których dopiero jesteśmy zdolni (albo nie!) rozpoznać nasz zbiorowy interes.

To skądinąd także udowadniają ostatnie wydarzenia. Bo czym innym, jak nie pewną opowieścią, była monachijska tyrada J.D. Vance’a o Europie zdradzającej własne wartości? Nie było to jedynie owinięcie interesów amerykańskiego big techu w woal konserwatywnej narracji o „wolności słowa”. W ramach tej opowieści Vance faktycznie rozpoznaje amerykański interes – nieodłączny od jego opowieści o świecie, tak jak opowieść jest nieodłączna od interesu.

Spójrzmy również z tej perspektywy na całą retorykę Trumpa na temat relacji z Europą. Gdzie jest ten rzekomo jasny i dla wszystkich wystarczająco „realistycznych” spojrzeń dostępny interes Ameryki? To, z czym mamy do czynienia w wykonaniu prezydenta USA, to przecież w oczywisty sposób pewna opowieść, w którą – jak się zdaje – on sam wierzy. Jeśli zatem przyjąć, że Trump naprawdę nie widzi związku między amerykańską inwestycją w bezpieczeństwo Europy i światowego handlu a statusem dolara, rozbuchaniem amerykańskiego rynku kapitałowego czy wreszcie monopolem informacyjnym amerykańskich dostawców treści, to trzeba powiedzieć, że taka jest jego percepcja interesów narodowych. I nie ma żadnych interesów samych w sobie, które należałoby mu cierpliwie naświetlić. Tę percepcję trzeba więc brać pod uwagę jako czynnik jak najbardziej realny.

Wreszcie czym innym, jeśli nie narzuceniem pewnego normatywnego porządku na świat, było ostentacyjne oczekiwanie Trumpa i Vance’a, aby Zełenski dziękował Ameryce. Ktoś powie, że to pokaz siły. Nie – pokaz siły jest wtedy, gdy jakiś królewski gwardzista potężną ręką sprowadza petenta na kolana. Tutaj było wyraźnie oczekiwanie, że petent sam to zrobi. A gdzie jest oczekiwanie, tam jest i norma.

To tyle, jeśli chodzi o interesy wolne od norm i opowieści. Coś takiego nie istnieje. Jednocześnie trudno oczekiwać po opowieściach jakiejkolwiek sprawczości, o ile nie opierają na interesach. Mamy więc swoiste sprzężenie zwrotne: nigdy niekończącą się dynamikę snucia opowieści i ich testowania czy wręcz demaskowania przez fakty; tworzenia pojęć, które mają nam lepiej ukazać przedmiot oraz zastępowania tych, które przestają dobrze wypełniać swą funkcję i zaczynają żyć własnym życiem. Nakierowanie na jedną tylko stronę tej dynamiki kończy się myśleniem mitycznym. To zaś, choć nieodzowne z przyczyn, które głęboko zanalizował Kołakowski, jest bardzo niebezpieczne w polityce.

Syndrom DeLillo – McCarthy’ego

To mitologiczne wyizolowanie jednej z rzeczonych warstw – domniemanych obiektywnych interesów z jednej strony oraz płaszczyzny pojęciowej i normatywnej z drugiej – można wyraźniej ujrzeć przez odwołanie się do dwóch wielkich amerykańskich pisarzy – Cormaca McCarthy’ego i Dona DeLillo. Gdy DeLillo pokazuje w takich powieściach jak „Cosmopolis” czy „Nazwy” swoistą obsesję na tle języka i oderwanych wytworów ludzkiej myśli, McCarthy, np. w „Krwawym południku”, „Dziecięciu Bożym” lub „Drodze”, ukazuje świat obnażony, odarty z wszelkich myślowych i normatywnych warstw. W „Cosmopolis” widzimy giełdowego gracza poruszającego się przez ogarnięte protestami miasto limuzyną, która zapewnia mu tylko jeden kanał łączności ze światem zewnętrznym – ekrany z tysiącami wykresów i danych inwestycyjnych. To jednak kontakt ze światem produktów finansowych, wytworów woli i chciwej inwencji człowieka. To jest jego rzeczywistość. Czy nie jest podobnie z wyalienowanymi fantazjami elit intelektualno-politycznych Zachodu? Z drugiej strony „Krwawy południk” stawia przed nami tajemniczą, wprost demoniczną postać sędziego Holdena, który mając nieprawdopodobnie bogatą wiedzę o świecie, znajomość wielu języków i opowieści, wybiera ów niezapośredniczony kontakt z rzeczywistością, który polecają nam realiści, i demonstruje z brutalnością wprost nie do zniesienia, do czego to prowadzi. Na mocy decyzji swej żelaznej woli oddaje się bowiem najbardziej krwawej profesji łowcy skalpów i seksualnym perwersjom.

Czy którakolwiek z tych figur, o ile je wziąć na poważnie, stanowi adekwatny opis percepcji i decyzji dokonywanych przez światowych liderów? I czy chcielibyśmy, aby to był opis adekwatny?

Można więc powiedzieć, że w debacie o stosunkach międzynarodowych grozi nam coś, co nieco żartobliwie nazywam na własne potrzeby „syndromem DeLillo – McCarthy’ego”. Jest to swoiście chorobliwe trzymanie się dwóch opisanych wyżej skrajności, czasem przeskakiwanie od jednej do drugiej, podczas gdy – jakkolwiek banalnie to zabrzmi – źródłem zdrowia jest odpowiednio zbilansowana „dieta myślowa”. ©Ⓟ