Można się spodziewać, że tym razem współpracownicy Donalda Trumpa będą go raczej dopingować do agresywnych działań, niż je torpedować.

Na początku września 2017 r. urzędujący od niespełna dziewięciu miesięcy prezydent Donald Trump zafundował doradcom krótkie szkolenie ze swojej filozofii negocjacji. W Gabinecie Owalnym trwało akurat spotkanie dotyczące przyszłości porozumienia o wolnym handlu z Koreą Południową, jednym ze strategicznych sojuszników USA. Zamiast sieci powiązań gospodarczych oraz wojskowych, które przynosiły korzyści obu krajom, Trump widział w umowie kolejny przykład tego, jak Stany Zjednoczone dają się innym państwom robić w balona. Nalegał, by podyktować Koreańczykom nowe warunki współpracy, bo te dotychczasowe doprowadzają do likwidacji miejsc pracy w USA i konserwują ujemny bilans handlowy Ameryki. Przeciwni renegocjowaniu umowy urzędnicy miesiącami torpedowali decyzje w tej sprawie, zaś przed szefem tłumaczyli się, że azjatyccy partnerzy opóźniają rozmowy.

Sfrustrowany Trump uznał w końcu, że przyda im się lekcja sztuki biznesu. – Masz 30 dni, jeśli w tym czasie nie uzyskasz od nich ustępstw, to wycofujemy się z porozumienia – poinstruował Roberta Lighthizera, przedstawiciela USA ds. handlu. – OK, powiemy Koreańczykom, że mają 30 dni – usłyszał w odpowiedzi. „Nie, nie, nie. Tak się nie negocjuje. Nie mów im, że mają 30 dni. Powiedz im: «Ten facet jest tak szalony, że w każdej chwili może się wycofać». Przekaż im, że jak nie pójdą teraz na ustępstwa, to ten wariat zerwie umowę”.

Dziennikarz portalu Axios, który potwierdził przebieg tej rozmowy w kilku źródłach, chłodno skonstatował, że wśród światowych przywódców prezydent USA wyrobił sobie reputację szaleńca – a on sam najwyraźniej traktował to jako swój wielki atut. W pierwszej kadencji Trump nieustannie dawał dowody na to, że uważa zastałe normy i wzory postępowania w polityce za szkodliwe relikty, które kosztowały Amerykę utratę komfortowej dominacji na arenie globalnej.

Świadomie więc kultywował wizerunek nieobliczalnego prowokatora, lekceważącego tradycyjne tabu w relacjach z innymi państwami i ostentacyjnie nie przejmującego się konsekwencjami swoich działań. Nawet jeśli oznaczało to w praktyce podkopywanie wysiłków własnej dyplomacji. Bezceremonialne groźby i bombastyczne pomysły, którymi ciskał dużą czcionką na Twitterze (dziś X), miały dyscyplinować sojuszników, rywali skłonić do uległości, zaś wyborcom MAGA zapewnić spektakl turbopatriotyzmu. Chaos i nieprzewidywalność były nie tyle skutkiem ubocznym, ile istotą trumpowskiego stylu rządzenia.

Choć miliarder lubił podkreślać, że wprowadził do polityki nową jakość, to w zastraszaniu innych państw strategią na impulsywnego wichrzyciela nie był pionierem. Komentatorzy chętnie przywołują w tym kontekście przypisywaną Richardowi Nixonowi opinię szaleńca. W uproszczeniu: postępuj tak ryzykownie i irracjonalnie, jakbyś był gotowy posunąć się do rzeczy niewyobrażalnych, a wtedy twoi przeciwnicy zmiękną i pójdą na ustępstwa.

W takim kluczu odczytuje się również neoimperialne deklaracje prezydenta in spe, który nie wykluczył użycia siły militarnej, aby przejąć kontrolę nad Kanałem Panamskim i by nakłonić Danię do sprzedaży Grenlandii. Ustępującemu premierowi Justinowi Trudeau rzucił na pożegnanie, że Kanada powinna być wcielona do USA jako 51. stan, zaś sąsiadowi z południa oznajmił, że przemianuje Zatokę Meksykańską na Zatokę Ameryki. Można te zuchwałe pomysły ciągnąć dalej: zakończenie wojny w Ukrainie w 24 godziny, nałożenie 60-proc. ceł na towary z Chin, nakazanie służbom specjalnym dopaść liderów karteli narkotykowych w Meksyku…

Czy negocjowanie metodą na szaleńca się opłaca? Czy lider, który mnoży butne zapowiedzi, jest skuteczniejszy niż ten, który respektuje reguły gry, szuka konsensusu, a rywali nie rozjeżdża na platformach społecznościowych? W pierwszej kadencji konfrontacyjna retoryka nie przyniosła Trumpowi znaczących sukcesów. Częściowo dlatego że inni przywódcy dość szybko nauczyli się rozpoznawać, kiedy blefuje. A częściowo za sprawą doradców i urzędników administracji, którzy powstrzymywali go przed podjęciem wielu groźnych decyzji – jak nie argumentami, to podstępem. Tym razem może być jednak inaczej.

Od ramola do przyjaciela

Najbardziej pamiętnym testem „szaleńczej” taktyki Trumpa były jego burzliwe relacje z liderem Korei Północnej Kim Dzong Unem. Ich publiczna konfrontacja rozpoczęła się latem 2017 r., kiedy amerykański wywiad ustalił, że reżim w Pjongjangu jest na dobrej drodze do wyprodukowania głowicy nuklearnej, którą można umieścić w rakiecie balistycznej zdolnej uderzyć w Zachodnie Wybrzeże USA. Trump zagroził Północy jądrowym armagedonem. – Odpowiemy ogniem i furią, jakich świat jeszcze nie widział – oznajmił.

Kiedy urzędnicy administracji pokrętnie tłumaczyli zagranicznym dyplomatom, że słowa ich szefa nie odzwierciedlają oficjalnego stanowiska USA, a własnych obywateli uspokajali, że Kim Dzong Un nie planuje wojny nuklearnej, prezydent tylko podkręcał retorykę. W przemówieniu na forum ONZ, wygłoszonym krótko po kolejnej próbie jądrowej reżimu w Pjongjangu, ostrzegł, że w razie eskalacji „nie będzie miał wyjścia, jak całkowicie zniszczyć Koreę Północną”. Zaś na Twitterze obdarzył Una przydomkiem „Little Rocket Man” (Mały Rakietowiec). „Wystraszony pies głośniej szczeka – odparował mu Kim. – (Trump) jest niewątpliwie szubrawcem i bandytą, który lubi igrać z ogniem. (…) Poskromię tego pomylonego amerykańskiego ramola ostatecznie i zdecydowanie” – napisał w liście opublikowanym przez „The New York Times”.

Ludzie Białego Domu zdradzili później, że prezydent poważnie zastanawiał się nad użyciem broni jądrowej przeciwko Koreańczykom z Północy – a nawet zaproponował, by zrzucić winę za atak na inne państwo. Bob Woodward, autor książki „Rage” (Wściekłość) uchylającej kulisy rządów miliardera, wspomina, że sekretarz obrony Jim Mattis tak bardzo obawiał się, że jego przełożony wyda rozkaz naciśnięcia guzika atomowego, że sypiał w sportowych ubraniach aby w razie alarmu móc błyskawicznie stawić się na Pennsylvania Avenue.

Dzięki zabiegom dyplomatycznym napięcie udało się obniżyć, zaś Trump nieoczekiwanie zamienił agresywną retorykę na ton koncyliacyjny. Do końca kadencji nie tylko trzykrotnie spotkał się z Kimem, ale też został pierwszym urzędującym prezydentem, który przekroczył granicę Korei Północnej. – Ludzie mówili: „Trump jest szalony”. A jak się skończyło? Bardzo dobrymi stosunkami. Lubię tego faceta, a on lubi mnie – zapewniał.

Ale ani atomowe pogróżki, ani pojednawcze gesty nie sprawiły, że Pjongjang wstrzymał rozwój atomowego arsenału. Przeciwnie – w okresie ocieplenia relacji Kim Dzong Un zwiększył zapasy wzbogaconego uranu i przyspieszył produkcję międzykontynentalnych pocisków balistycznych, a na początku rządów Joego Bidena wznowił próby rakietowe.

Ludzie Białego Domu nierzadko po prostu ignorowali polecenia Trumpa, jeśli sądzili, że ich wykonanie wywołałoby wstrząsy międzynarodowe i zaszkodziło interesom kraju. Tak było w kwietniu 2017 r., krótko po makabrycznym ataku chemicznym dokonanym przez reżim syryjski na miasto Chan Szajchun (zginęło co najmniej 89 osób, a ponad 0,5 tys. odniosło obrażenia). Jak relacjonuje Woodward, rozgorączkowany prezydent zadzwonił do Pentagonu, by oświadczyć sekretarzowi obrony, że chce zabicia Baszara al-Asada. Mattis obiecał, że zajmie się sprawą. Swoich współpracowników uspokoił: „Nic takiego nie zrobimy. Zareagujemy w sposób o wiele bardziej wyważony”. Trzy dni później zapadła decyzja o przeprowadzeniu nalotu rakietowego na bazę lotniczą Asz-Sza’irat.

Czasem Trump bywał tak zdeterminowany, aby spełnić jakąś groźbę, że jego doradcy uciekali się do sabotażu. Niewykluczone, że Ameryka uniknęła kryzysu w relacjach z Koreą Południową tylko dlatego, że doradca ds. gospodarczych Gary Cohn pewnego dnia zauważył na biurku w Gabinecie Owalnym list wypowiadający umowę handlową między krajami – i ukradkiem schował papier, zanim Trump zdążył go podpisać. „W Białym Domu panowały taka anarchia i nieporządek, że prezydent nigdy nie zauważył zniknięcia listu” – pisze Woodward. I nie był to incydent. Cohn współpracował z Robem Porterem, sekretarzem kancelarii odpowiedzialnym za obieg dokumentów – obaj notorycznie utrącali pomysły, które wydawały im się niebezpieczne albo rzucone przez Trumpa pod wpływem impulsu.

Zwykle nie musieli nawet podkradać papierów z biurka – wystarczyło opóźniać bieg sprawy, np. tłumacząc, że trzeba się skonsultować z prawnikami. Aż gospodarz Białego Domu o niej zapominał. „Był to ni mniej, ni więcej, tylko administracyjny zamach stanu, podważający wolę prezydenta Stanów Zjednoczonych i jego konstytucyjną władzę” – kwituje Woodward.

Zrobię wszystko

Latem 1969 r. Richard Nixon, który wygrał wybory obietnicą zakończenia wojny w Wietnamie, doszedł do wniosku, że jedynie strach przed atakiem nuklearnym może skłonić komunistów do zawieszenia broni. Razem ze swoim doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego Henrym Kissingerem obmyślili plan przekonania Moskwy i Hanoi, że obsesyjna nienawiść, którą amerykański prezydent żywi do ich ideologii, może któregoś dnia popchnąć go do irracjonalnych, szokujących działań – nie wykluczając naciśnięcia guzika nuklearnego. Komuniści mieli się nieustannie gubić w domysłach, jakimi przesłankami kieruje się Nixon. – Nazywam to teorią szaleńca – miał powiedzieć gospodarz Białego Domu swojemu szefowi personelu H.R. Haldemanowi. – Chcę, żeby Wietnamczycy z Północy uwierzyli, że doszedłem do takiego punktu, iż zrobię absolutnie wszystko, by zatrzymać wojnę.

Aby zasiać panikę u sowieckich przywódców, jesienią 1969 r. administracja zainscenizowała pozorowane przygotowania do ataku: skierowała bombowce strategiczne B-52 ku granicy przestrzeni powietrznej ZSRR, licząc na to, że Moskwa uzna zagrożenie za realne i zmusi Hanoi do zakończenia konfliktu. Komuniści rzeczywiście uwierzyli, że Nixon to szaleniec, lecz manewr nie zadziałał. Władze Wietnamu Północnego nie pospieszyły do stołu negocjacyjnego – Amerykanie wycofali się stamtąd dopiero trzy i pół roku później.

Szaleństwo Nixona było wykalkulowane; szaleństwo Trumpa to bardziej kwestia temperamentu i osobowości. Nie jest on typem stratega, który obmyśla 10 ruchów do przodu. Nie zna się na meandrach relacji międzynarodowych ani nie trzyma się kurczowo żadnej ideologii. W pierwszej kadencji jego żądania dezorientowały otoczenie, lecz spektakularnych efektów nie osiągnął. Korea Północna to jaskrawy przykład, ale podobnie było w relacjach z Iranem. Zabójstwo gen. Ghasema Solejmaniego czy zapowiedź zbombardowania zabytkowych obiektów nie przygasiły ambicji nuklearnych Teheranu.

Testowanie taktyki na sojusznikach również nie wypadło pomyślnie. Groźby opuszczenia NATO nie skłoniły europejskich partnerów do zwiększenia budżetów wojskowych. W wielu państwach wydatki na armię do końca kadencji Trumpa praktycznie stały w miejscu – wyraźnie poniżej uznawanego za minimum progu 2 proc. PKB (zmieniła to dopiero wojna w Ukrainie). Zgodnie z obietnicą Trump renegocjował porozumienie o wolnym handlu z Meksykiem i Kanadą (NAFTA), które obwiniał za upadek krajowego przemysłu, lecz nastąpiła raczej korekta niż gruntowane przemeblowanie współpracy. Obowiązująca od 2020 r. nowa umowa (USMCA) zaostrzyła m.in. zasady produkcji samochodów (obecnie 75 proc. części musi pochodzić z fabryk jednego kraju, wcześniej – 62,5 proc.), zobowiązała Meksyk do poprawy standardów pracy i wprowadziła obostrzenia środowiskowe. Choć Trump odtrąbił sukces, dziś przebąkuje, że porozumienie trzeba znowu zrewidować.

Szaleństwo przewidywalne

Dla politologów nie jest to nic zaskakującego. Ich badania pokazują, że szaleństwo jako taktyka negocjacyjna prawie nigdy się nie sprawdza bez względu na to, czy jest wykalkulowane – jak u Nixona, czy impulsywne – jak w przypadku Trumpa. Państwa, pod których adresem padają groźby, zwykle nie dają się zastraszyć, bo liderzy pielęgnujący wizerunek nieobliczalnych graczy, nie są postrzegani jako wiarygodni. „Pierwsza zasada teorii szaleńca: nie mów o tym, że ją stosujesz” – ironizuje na łamach „Foreign Policy” Daniel Drezner, profesor stosunków międzynarodowych z Tufts University.

Zresztą nawet gdy państwa poważnie traktują buńczuczne żądania, to niekoniecznie idą na ustępstwa, bo podejrzewają, że jak raz ulegną, to następnym razem przeciwnik zażąda więcej. „Jakie jest prawdopodobieństwo, że którykolwiek lider uwierzy dziś Trumpowi na słowo?” – pyta retorycznie Drezner. Jego zdaniem jest mało prawdopodobne, że gospodarz Białego Domu za drugim razem będzie w stanie skuteczniej odgrywać rolę szaleńca. Zarówno sojusznicy, jak i rywale zdążyli już rozszyfrować styl działania amerykańskiego przywódcy. Wiedzą, że w praktyce nie jest tak niebezpieczny, jak sugeruje jego retoryka. W dużej mierze stał się dla nich wręcz przewidywalny. Zwłaszcza że jego poglądy na świat nie zmieniły się szczególnie od lat 80., kiedy zaczął się nimi dzielić w mediach: sojusznicy żerują na potencjale obronnym USA; globalizacja gospodarki doprowadziła do likwidacji milionów miejsc pracy w amerykańskim przemyśle i utorowała drogę do ekspansji Chin; organizacje i umowy międzynarodowe to narzędzia, za pomocą których inne państwa załatwiają swoje interesy na szkodę Ameryki itd.

Stany Zjednoczone są w tej diagnozie największą ofiarą liberalnego porządku, którego budowie patronowały. – Nasz kraj przestał wygrywać – to popularny refren przewijający się od dekad w wypowiedziach Trumpa. Zakusy na strategicznie bezcenny Kanał Panamski i obfitującą w metale ziem rzadkich Grenlandię może budzą zdumienie, ale idealnie wpisują się w tę narrację: resentymenty mieszają się tu z brutalnym przekonaniem, że silne państwa po prostu mają prawo narzucać swoją wolę słabszym.

Nawet jeśli bojowa retoryka prezydenta to głównie symboliczny pokaz siły i zuchwalstwa na użytek wyborców MAGA, to można podejrzewać, że tym razem jego współpracownicy będą go raczej dopingować do agresywnych działań, niż je torpedować. W pierwszej kadencji wiele wysokich stanowisk w administracji zajmowali profesjonaliści: dyplomaci, generałowie, zawodowi biurokraci, byli członkowie Kongresu. Ludzie tacy jak sekretarz obrony Jim Mattis czy szef personelu Białego Domu John Kelly, którzy pilnowali, by prezydent nie przeszarżował, choćby oznaczało to ignorowanie jego poleceń.

Nauczony tamtymi doświadczeniami Trump zamierza otoczyć się teraz osobami, które przyrzekną mu osobistą lojalność oraz potrafiącymi odsunąć na bok wątpliwości konstytucyjne i nie obawiają się ryzyka kryzysu międzynarodowego.

„Chcemy ludzi, którzy będą faktycznie postępować zgodnie z wolą prezydenta, a nie funkcjonariuszy bez mandatu demokratycznego sądzących, że wiedzą lepiej” – stwierdził w wywiadzie dla „The Wall Street Journal” syn i doradca Trumpa, Donald Jr. – „Moje zadanie polega na zablokowaniu takich osób” – dodał.

Nie chodzi tylko o posady na najwyższych szczeblach administracji rozdzielane przez głowę państwa, lecz także o służbę cywilną. Według doniesień medialnych nowa ekipa zaczęła już rozpytywać niektórych urzędników, na kogo głosowali w wyborach i czy nie napisali w społecznościówkach czegoś, co mogłoby ich obciążać w oczach prezydenta. ©Ⓟ