Musimy opanować chaos prawny i wprowadzić przejrzysty system podatkowy. To podstawowe warunki rozwoju. I jeszcze demografia
Z Piotrem Korysiem rozmawia Sebastian Stodolak
Czy już na dobre pożegnaliśmy się z pańszczyzną?
ikona lupy />
Piotr Koryś, historyk gospodarki, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, autor książki „Pożegnanie z pańszczyzną”. / Materiały prasowe / Fot. Materiały prasowe

Ogólnie rzecz biorąc – tak, choć wciąż można dostrzec jej ślady.

Gdzie?

Na przykład w relacji pracodawca–pracownik. Nie tylko w sektorze prywatnym. Wciąż jest obecna hierarchiczność odzwierciedlająca oczekiwania, jakie właściciel ziemi miał wobec chłopa.

Mimo wszystko to zaskakujące, że 170 lat nie wystarczyło, żeby wykorzenić te popańszczyźniane struktury mentalne.

170 lat? W praktyce znoszenie pańszczyzny był to proces rozciągający się na dekady i sięgający II RP. Nie wystarczyło znieść jej formalnie, trzeba było znieść ją w praktyce. Międzywojenna Polska robiła to, rozwijając system edukacji czy próbując wprowadzić równe traktowanie obywateli wobec prawa. To ostatnie nie było proste ze względu na olbrzymie nierówności majątkowe. Dwadzieścia lat nie wystarczyło jednak na pozbycie się pańszczyzny w całości, a potem przyszły wojna i PRL, który pozwolił się relacjom pańszczyźnianym odradzać.

PRL nie budował egalitaryzmu? To sugeruje w książce „Złoty wiek. Jak Polska została europejskim liderem wzrostu i jaka czeka ją przyszłość” Marcin Piątkowski…

To nie do końca było tak, jak jest tam opisane. Skoncentrujmy się na chłopach, którzy stanowili 30 proc. wszystkich obywateli. W czasach stalinizmu dano im „wspaniałą” szansę na kolektywizację. Ci, których zmuszono, kolektywizowali się, lecz niemal wszyscy opuszczali spółdzielnie jak tylko presja zelżała. Rolnicy, którzy chcieli posiadać własność, wykraczali poza system Polski Ludowej. Ówcześni intelektualiści socjalistyczni uznali to za aberrację, która co prawda samoczynnie zniknie, ale której nie można wspierać. Patrzono na nich jak na ostatnie pozostałości minionego świata, często z bezzasadną wyższością. A to dzięki nim możliwe było zaopatrzenie miast. Istniało wprawdzie państwowe rolnictwo – trzeba przypomnieć, że kolektywizacja rolników i Państwowe Gospodarstwa Rolne to nie to samo. Jednak PGR-y mimo inwestycji nie radziły sobie w konkurencji z indywidualnym rolnictwem, same zresztą bardziej przypominały dawne folwarki niż miejsca sprawiedliwego traktowania pracowników. Podkreślmy, chłopi właściwie przez cały okres PRL-u są traktowani nierówno, gorzej niż inni obywatele.

Jak się to przejawiało?

Choćby w dostępie do systemu emerytalnego. Na początku lat 70. wypłacano ok. 10 tys. emerytur rolniczych rocznie, bo jak chłop chciał mieć emeryturę, to musiał oddać państwu ziemię. A czy jest pan w stanie wyobrazić sobie chłopa oddającego dobrowolnie swoją ziemię? Albo weźmy chłoporobotników. Bardzo dużą grupę społeczną w PRL-u, która pracowała i na roli, i w fabryce; było ich w pewnym momencie ponad milion. Władza mówiła im: „Masz tu kawałek ziemi, uprawiaj go na własne potrzeby, ale będziesz pracował w fabryce i mieszkał w hotelu robotniczym o bardzo niskim standardzie. W ten sposób tanim kosztem twój pan pańszczyźniany, czyli państwo, uzyska ręce do pracy. Marne grosze, które zarobisz w fabryce, wydasz na alkohol, który stępi ci umysł i obniży oczekiwania. A wyżywisz się sam ze swojego hektara, więc możemy ci mniej zapłacić”. Czyż to nie quasi-feudalne relacje? Do tego należy uwzględnić – już odrywając się od chłopów – królujący w gospodarce i instytucjach nepotyzm, który przywodził na myśl najgorsze praktyki I RP. Oczywiście można PRL tłumaczyć: konieczność akumulacji, pospiesznego rozwoju, warunki brzegowe narzucane z zewnątrz… Ale do marzeń inteligencji z lat 50. o równym społeczeństwie daleko, a im dalej w PRL, tym bardziej się one oddalały.

Jak „po ekonomicznemu” wyjaśnić pojawienie się takiego systemu jak pańszczyzna?

Po pierwsze, polski model pańszczyzny nie był na tle Europy wyjątkowy, a polski chłop nie miał wyjątkowo źle. Miał źle tak samo jak chłopi z innych krajów. To nie my wymyśliliśmy opresyjny ustrój, którego nigdzie indziej nie było. Byliśmy po prostu jak inni. Po drugie, wychodzenie z pańszczyzny w wielu krajach Zachodu zaczęło się niewiele wcześniej niż u nas i nierzadko mało w losie chłopa zmieniało. Do prawdziwych zmian potrzebny był rozwój miast, a potem fabryk. Po trzecie, z ekonomicznego punktu widzenia w tamtym czasie pańszczyzna pomagała polskiej gospodarce radzić sobie z wyzwaniami, np. z niedoborem kapitału i brakiem zdolności inwestycyjnych, które szlachta mogła kompensować niskim kosztem pracy. O pańszczyźnie z punktu widzenia historii gospodarczej myślę jako o instytucji, a nie o wyzwaniu moralnym. I właśnie dopiero w okresie, w którym zaczynam swoją książkę, czyli w dekadach poprzedzających rozbiory, ta instytucja stawała się wyraźnie dysfunkcyjna.

A stawała się dysfunkcyjna, bo?

Ponieważ ograniczała mobilność chłopów u progu rewolucji przemysłowej. Nie mogli przenosić się do miast i dać się w Polsce tej rewolucji rozkręcić. Po prostu w pewnym momencie pańszczyzna zaczęła hamować rozwój gospodarczy. Ale cała architektura systemu gospodarczego była archaiczna – także właściciele ziemscy mieli zablokowany kapitał i żadnych bodźców do zmiany jego alokacji. Sami zresztą pilnowali, by świat się nie zmieniał. Zanim Polskę rozczłonkowały zabory, państwo było słabe, realizowało zachcianki kilkunastu dużych rodzin magnackich, tworzących sobie małe udzielne księstwa i wykorzystujących ówczesny system polityczny. Dopiero reformy Sejmu Wielkiego i te realizowane kilka, kilkanaście lat wcześniej podkopały ich pozycję. Potem dołożyła się do tego polityka zaborców, a w jeszcze większym stopniu Napoleon, który – reformując całą Europę – także w Księstwie Warszawskim wprowadził nowocześnie rozumiane prawo.

Jak same zabory zmieniły trajektorię rozwoju Polski?

Tak, jak zmieniłoby Polskę dzisiaj oddanie wschodniej części kraju Białorusi, południowej Czechom, a zachodniej Niemcom. Te trzy części rozwijałyby się inaczej. W przypadku zaborów wszystkie ziemie generalnie na zlikwidowaniu Polski traciły. Choć czasem lubimy opowiadać, że ta lub tamta część coś zyskała.

Jak to? To zabór pruski nie pomógł w rozbudowie infrastruktury, a rosyjski nie otworzył nam dostępu do nowego dużego rynku?

Owszem, ziemie zaboru rosyjskiego zyskały dostęp, a Królestwo Kongresowe rozwijało się na tle całości Imperium Romanowów dynamicznie – zwłaszcza pod koniec XIX w. Na terenie zaboru znajdowała się np. Łódź, do której zjeżdżali kapitaliści z Zachodu, chcący wejść na duży rosyjski rynek. W Kongresówce były pewne pozostałości regulacji napoleońskich, co czyniło ją relatywnie przyjazną przedsiębiorczości. Tania siła robocza pozwalała produkować konkurencyjne towary także na potrzeby Zachodu. Ale jako że zakumulowanego kapitału było mało, to nie wykształciła się klasa polskich przedsiębiorców, z wyjątkiem grupy mieszczan i przedsiębiorców pochodzenia żydowskiego.

Z czasem akumulacja kapitału powinna jednak następować, a to z kolei winno skutkować rozwojem.

Jednak następowała powoli. Właściciele ziemscy słabo radzili sobie z przedsiębiorczością, a od pewnego momentu polityka cara była taka, żeby kapitał spływający na tereny polskie szybko emigrował dalej, do Donbasu, który stawał się centrum gospodarczym Imperium. Inna antyrozwojowa polityka cara to dbałość, by edukacja na terenie zaboru stała się jak najgorsza. A bez rosnącej jakości kapitału ludzkiego awans gospodarczy, ale też awans społeczny ludności polskiej był trudniejszy. Słowem, rozwój gospodarczy zaboru rosyjskiego zbliżał się do pewnej granicy, której nie mógł przekroczyć. Zresztą ta historia sukcesu robi wrażenie tylko na tle Rosji. Co do zaboru pruskiego, to faktem jest, że Niemcy przebudowali i rozbudowali linie kolejowe, ale nie robili tego w celach rozwojowych, tyko militarnych, by w razie czego zaopatrywać front. To się nie przekładało na uprzemysłowienie. W tym zaborze właściwie nie doszło do industrializacji – a ziemie poznańskie rozwijały się już wcześniej, pod koniec XVIII w. Zabór pruski radził sobie słabiej niż reszta gospodarki Niemiec. Formalnie nie było tam żadnych ograniczeń dla rozwoju przemysłu, ale tak naprawdę istniało dużo nieformalnych barier, które utrudniały napływ kapitału. Bez wątpienia za to zmodernizowało się rolnictwo i wokół niego rozwinęło się zaplecze usługowo-przemysłowe wspierające rozwój miast. W zaborze rosyjskim natomiast – z tych samych powodów: militarnych – tak gęstej kolei nie budowano, bo car uważał, że owe obszary powinny być swego rodzaju pustym terenem buforowym. Infrastrukturę kolejową nastawioną na gospodarkę na terenach zaborów rozwijali nie zaborcy, ale prywatni przedsiębiorcy.

No, proszę! Prywaciarze…

Owszem. Wybudowali np. kolej warszawsko-wiedeńską, łączącą główne ośrodki gospodarcze Kongresówki, czyli Warszawę, Częstochowę, okolice Dąbrowy Górniczej. Potem linie kolejowe połączyły Warszawę z Łodzią, Kaliszem czy Bydgoszczą. Jednak carska polityka hamowała rozwój kolei.

A Prusacy nie zaszczepili nam szacunku dla prawa i porządku?

Niektórzy mieszkańcy Wielkopolski tak sądzą. Podobnie mówi część mieszkańców Małopolski o Austriakach. Ile w tym prawdy? Odpowiada na to pytanie stary dowcip o przemytniku, który przewoził towary między zaborami. Pytano go o to, w którym zaborze jest najlepiej. Stwierdził: Rosjanom zawsze można dać łapówkę, Niemcom nigdy, a z Austriakami to nigdy nie wiadomo. Zabór austriacki to w ogóle ciekawy przypadek. Był biedny, choć gospodarczej polityki cesarza nie da się uznać za szczególnie złą. Niedorozwój wynikał z niekorzystnego położenia. Galicja pozostała w części austriackiej imperium, ale od Austrii oddzielały ją góry. Kolejna rzecz to fakt, że historyczne zaplecze gospodarcze Krakowa, czyli posiadłości biskupie, mieściły się w Górach Świętokrzyskich, a więc po drugiej stronie granicy celnej. Podsumowując, ja nie widzę korzyści z zaborów i utraty państwa.

W książce wskazuje pan, że już w XIX w. na terenach polskich toczyły się ekonomiczne spory między wolnorynkowcami a etatystami.

Kwestia zaangażowania państwa w gospodarkę jest zawsze ważna w krajach peryferyjnych. Państwo inną rolę odgrywa w centrum, a inną na peryferiach. Na peryferiach czasem może – a być może powinno – angażować się jako dostarczyciel kapitału i infrastruktury.

Tylko że w XIX w. nie istniało w Polsce samosterowne państwo.

Tak. Namiastką państwa było Królestwo Kongresowe jedynie przez pierwsze 15 lat zdolne do jakiejkolwiek autonomicznej polityki, w tym gospodarczej. Trafiali się tam, oczywiście, ludzie przebiegli i z dobrymi koneksjami w Petersburgu, co pozwalało myśleć o jakiejś polityce przemysłowej, ale w bardzo szczątkowej i raczej nakierowanej na partykularny interes formie. Przykładem rodzina Łubieńskich, bogacąca się na działalności Banku Polskiego.

Wolnorynkowcy sprzeciwiali się polityce przemysłowej, za to popierali szybki koniec pańszczyzny.

Prawda. Pojawiały się też głosy za jej utrzymaniem, a na pewno za stopniowym od niej odchodzeniem. Używano argumentów podobnych do tych, jakich używano w Ameryce w czasach niewolnictwa: że ludzie do wolności muszą dojrzeć, że nie można ich tak nagle puścić samopas. Adam Leszczyński napisał o tym książkę. Choć oczywiście polscy chłopi nie byli niewolnikami.

1918 r. to odzyskanie niepodległości. Jak polskie elity poradziły sobie z budową państwa?

Pamiętajmy, że Polska w 1918 r. była bardzo wyniszczona, niewiele mniej niż po II wojnie światowej. Dodatkowo u zarania II RP mamy wojny graniczne i przede wszystkim konflikt z Sowietami. Polska głoduje i choruje. Na tyfus, hiszpankę. W końcu pojawia się też hiperinflacja. Rzeczywistość stanowiła dla ówczesnej władzy olbrzymie wyzwanie. Wizje o szklanych domach szybko się rozwiały. Późne lata 20. to czas stabilizowania kraju i jego unifikowania. W mojej ocenie to nie poszło źle, choć popełniono błędy, zwłaszcza w czasie Wielkiego Kryzysu. Na przykład błędem była spóźniona dewaluacja związana z konserwatywnym przekonaniem, że pożyczki zaciągane u sojuszników, Francuzów i Anglików, należy spłacać niezależnie od wewnętrznej sytuacji gospodarczej – więc utrzymywano silną walutę, która wypychała kapitał z kraju. Do tego, jako że brakowało kapitału, nie było inwestycji i przemysł się nie rozwijał. Dlatego COP czy Gdynia to dopiero druga połowa lat 30.

Jak wyglądała zamożność Polski na tle innych państw w międzywojniu?

Byliśmy ubogim krajem peryferii Europy.

W ogóle mogło być inaczej?

Nie sądzę. W 20 lat dałoby się dobrze przygotować do kolejnej wojny, ale biorąc pod uwagę makrotrendy gospodarcze z tamtych lat, nie można było się istotnie wzbogacić. Bogaciły się wówczas odlegle od Europy kraje – Nowa Zelandia czy Argentyna. Państwa leżące w bezpiecznych miejscach, z których można było wysyłać do Europy żywność.

Przychodzi II wojna światowa i… co można powiedzieć o niej poza tym, że przyniosła nam zniszczenie?

To, że przesunęła nas na Zachód. Oczywiście, terytorialnie. W stronę bardziej zurbanizowanego obszaru. Ten obszar generuje ryzyko sporu z Niemcami. Na razie niezmaterializowane, ale jestem historykiem i wiem, jak zaskakujące potrafią być dzieje polityczne.

Po wojnie nadeszła epoka stalinizmu.

I przyniosła Polsce intensywną państwową akumulację kapitału. Wychodzono z przekonania, że akumulacja jest ważniejsza od konsumpcji, więc maksymalnie wyciskano Polaków. Bo to była akumulacja kapitału w rękach państwa. Nie służyła rozwojowi, choć budowaliśmy huty i miasta. Na szczęście okres stalinizmu był relatywnie krótki.

Niektórzy zwracają uwagę, że okres stalinizmu wykształcił w ludziach myślenie, które kazało potępić prywatną inicjatywę. Źli spekulanci, źli prywaciarze…

Możliwe, ale nie jestem o tym przekonany. O spekulantach mówi się źle także w krajach, które socjalizmu i stalinizmu nie doświadczyły. Prawdziwie negatywne oddziaływanie PRL-u, długookresowe i odczuwalne do dzisiaj, to zrobienie wyrwy w kształtowaniu się kapitału prywatnego. Nie wykształciły się w tamtym czasie pokolenia przedsiębiorców, które powinny były się wykształcić.

Ale za to nierówności były mniejsze.

Tylko do czego to prowadziło? Do awansu społecznego? Nie. Nie otwierało to nikomu szans, choć teoretycznie powinno. To jest znów opowieść Marcina Piątkowskiego, który szuka w PRL-u początku swojej opowieści o sukcesie Polski: ten sukces nie mógł się wziąć znikąd, więc wziął się z tego, że w późnym PRL-u wszyscy, z każdej strony barykady, współpracowali. To zaowocowało wolną i lepszą Polską. Argument Marcina – tak, jak ja go rozumiem – opiera się na uznaniu, że przy wszystkich swoich wadach PRL zagwarantował Polakom powszechną edukację, możliwość awansu, a przede wszystkim egalitaryzm i równość szans. To ładna historia, pełna optymizmu i nawet jak nie w pełni się zgadzam, to ją bardzo lubię. Znów, jak przy zaborach, właściwie nie widzę korzyści w stosunku do w pełni suwerennego państwa. Koszty utraty suwerenności, a nawet jej części, jak pokazuje historia Polski ostatnich dwóch wieków, są poważne.

Więc nie dostrzega pan plusów PRL-u?

Nie. Oczywiście, że Polska się w okresie PRL-u rozwinęła. Zbudowano koleje, fabryki, zelektryfikowano kraj, zbudowano szkoły, zniknął analfabetyzm, tylko… w II połowie XX w. to była standardowa trajektoria rozwojowa wszystkich właściwie państw.

Niektórzy mówią np., że lepiej projektowano miasta.

Proszę nie żartować, może dziś projektuje się źle – nie znam się – ale trudno obronić stwierdzenie, że wtedy projektowano dobrze. A co do plusów PRL-u... Rozumiem pewne nadzieje intelektualistów epoki wczesnej Polski Ludowej, od Miłosza po Baumana czy Brusa, rozczarowanych kapitalizmem, który kojarzył im się z kryzysem lat 30. i porażką rynkowej koordynacji. Ale patrząc z dzisiejszej perspektywy, nie możemy się łudzić, że centralny planista rozwijałby to państwo lepiej, niż rozwijałoby się ono w ramach rynkowej demokracji. Porównajmy RFN i NRD. Do dzisiaj widać różnicę na korzyść Niemiec Zachodnich. System socjalistyczny był instytucjonalnie zły. Przesiąknięty korupcją i nepotyzmem, z narastającymi napięciami społecznymi, frustracją i poczuciem porażki.

Ale tego, że mamy sukces gospodarczy, pan nie kwestionuje?

Mamy. Jasne. Przyczyniły się do tego wsparcie Zachodu w transformacji i po niej, import instytucji, efektywne spożytkowanie zasobów społecznych marnujących się w socjalizmie. I nadzwyczajny moment dziejowy. Wskaźniki makroekonomiczne świadczą o tym jednoznacznie. Tu z Marcinem Piątkowskim zdecydowanie się zgadzam: w perspektywie naszej nowożytnej i nowoczesnej historii to gigantyczny sukces. Ale to nie powinno nas skłaniać do osiadania na laurach. Według mnie musimy w końcu opanować chaos prawny i wprowadzić przejrzysty system podatkowy. To podstawowe warunki dalszego rozwoju. Ale jest jeszcze jedna kwestia: demografia. Jeśli nie pokonamy zapaści demograficznej, to nawet dobre prawo i proste podatki nie pomogą.

A sądzi pan, że uda się podnieść dzietność bardziej niż o dwa miejsca po przecinku?

Tak. Posłużmy się jednym całkiem nam bliskim przykładem: gdy weźmie się dane o dzietności Żydów w miastach Europy Środkowo-Wschodniej z okresu międzywojennego, to widać, że to była jedna z pierwszych grup społecznych, która osiągnęła niską dzietność, na poziomie 1,1 dziecka na kobietę w wieku reprodukcyjnym. Dzisiaj Żydzi mają własne państwo i dzietność na poziome 3. A zatem można. ©Ⓟ

O pańszczyźnie z punktu widzenia historii gospodarczej myślę jako o instytucji, a nie o wyzwaniu moralnym

Autor wywiadu jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute