Służba w resorcie spraw zagranicznych nie jest pracą dla osób, które są chorobliwie uczciwe i nie potrafią rozgrywać rywali. Ale nie jest to też praca dla Mefistofelesa z bibułki, który jednoznacznie kłamie.

Gnój? Jesteśmy największym dostawcą uzbrojenia dla Ukrainy w Unii Europejskiej” – napisała w tym tygodniu ambasador Niemiec w USA Emily Haber. W jej oficjalnym biogramie na stronie Auswärtiges Amt (Urzędu Spraw Zagranicznych) czytamy, że: „ma wiele lat doświadczeń w sprawach Rosji i państw byłego ZSRR. Piastowała stanowiska w ambasadzie Niemiec w Moskwie, w tym stanowisko szefa wydziału politycznego”. Przed pracą w Rosji zajmowała się kwestiami bezpieczeństwa wewnętrznego w ministerstwie spraw wewnętrznych.

Wydawałoby się, że doświadczenie urzędnicze powinno w naturalny sposób wymuszać pewną precyzję. W wypadku Haber – ale i całej rzeszy innych przedstawicieli elit niemieckich – zachodzi jednak zjawisko odwrotne. Wieloletnie doświadczenie zdaje się upoważniać do posługiwania się w pracy jawnymi kłamstwami. Zasadniczo służba w resorcie spraw zagranicznych nie jest pracą dla osób, które są chorobliwie uczciwe i nie potrafią rozgrywać swoich rywali, partnerów czy przeciwników. Ale nie jest to też praca dla Mefistofelesa z bibułki, który jednoznacznie kłamie. Czym innym są manipulacja, podkręcanie rzeczywistości, niedopowiadanie czy nawet hiperbola, a czym innym używanie sformułowań nieprawdziwych. Pierwsza grupa zabiegów – jeśli jest wykonywana z odpowiednim wdziękiem – świadczy o klasie dyplomaty. Druga – kompromituje go. Wypisuje z grona osób wiarygodnych, z którymi można i należy prowadzić dialog. Niestety, dyplomacja niemiecka od wybuchu wojny pozycjonuje się właśnie w tych rejonach. Berlin próbuje przekonywać, że czarne jest białe, a białe to czarne.

Wpis Haber to reakcja na zarzut ze strony republikańskiego senatora z Ohio Jamesa Vance’a, który stwierdził, że zachowanie Niemiec podczas wojny w Ukrainie to „hańba”, a „wszystkie ich obietnice zamieniły się w gnój”, bo Berlin uprawia politykę chciejstwa polegającą na zapewnieniach w stylu: „zobowiązaliśmy się” czy „wydamy”.

Na podobnej zasadzie co Haber Niemcy reagują, gdy Polska opisuje realne zaangażowanie tego kraju w pomoc wojskową dla Kijowa. Gdy w DGP opublikowaliśmy dane pokazujące skalę eksportu uzbrojenia przez poszczególne państwa UE na Ukrainę („Luegen Haben Kurze Beine”, DGP 45/2023), natychmiast pojawiło się zacne grono polemistów próbujących udowodnić, że najpewniej doszło do oszustwa. Do dyskusji włączył się niezawodny dyrektor German Institute of Polish Affairs Peter Oliver Loev, który oznajmił, że opublikowaliśmy „kompletną bzdurę”. Ten sam, który pisząc o historii Zagłady i roli w niej Niemiec, użył w odniesieniu do Polski określenia „współodpowiedzialność”.

Żaden z krytyków nie pokusił się o doczytanie źródła, którym był… Eurostat. W DGP nie publikowaliśmy tajemniczego opracowania wykonanego przez spin doktorów z Nowogrodzkiej. Nie podawaliśmy danych sporządzonych przez rządowy ośrodek analityczny czy MON. Przedstawiliśmy chyba najbardziej wiarygodne i chłodne – w kontekście sporów polsko-niemieckich – informacje. Wynikało z nich jasno, że eksport broni przez Niemców na Ukrainę opiewał w 2022 r. na sumę 2,1 mln euro i plasował ich na 10. miejscu w zestawieniu. Polska wyeksportowała na sumę 830,8 mln euro i znalazła się na pierwszym miejscu w UE.

Rząd niemiecki nie jest jednak skłonny do posługiwania się precyzyjnymi danymi. Woli sformułowania ogólne, wprowadzające w błąd lub po prostu nieprawdziwe. O ile Vance może być taką sytuacją zaskoczony, o tyle w Polsce trudno o zdziwienie. Na długo przed wybuchem wojny dokładnie na tej samej zasadzie działała niemiecka machina państwowa w kwestii historii. Na łamach DGP próbę podzielenia się przez Niemców odpowiedzialnością za II wojnę światową określiliśmy mianem pluszowego negacjonizmu i symetryzmu. Polega on na konsekwentnym relatywizowaniu pojęć czy wręcz pisaniu nieprawdy o okupacji, wojnie i Zagładzie.

Oprócz historii pałką dla Niemców są również prawa człowieka, które pojawiają się zawsze, gdy Berlin ma problem w relacjach z Warszawą. Widać to również dziś po wysypie tekstów recenzujących „zbrodnie”, których Polska dokonała w czasie kryzysu migracyjnego na granicy z Białorusią.

Równolegle wysyłane są sygnały niezadowolenia ze strony władz w Berlinie. Jak wynika z informacji DGP, Olaf Scholz celowo odmówił spotkania z Andrzejem Dudą podczas 59. Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium w lutym tego roku. Polski prezydent ostatecznie rozmawiał jedynie z Emmanuelem Macronem. Plan był jednak inny. Miało dojść do rozmów w formacie weimarskim. Dla wprawnego obserwatora nie powinno być również zaskoczeniem, że podczas tej samej konferencji żaden z naszych przedstawicieli nie występował na scenie głównej. Polacy mieli być przystawką na mniejszych forach. W dobrym, rosyjskim stylu poinformowano ich, gdzie jest ich miejsce.

Wróćmy jednak do budowania przekazów dnia. W przypadku polityki historycznej Niemcy posługiwali się niewinną manipulacją. Podczas wojny na Ukrainie idą jednak o krok dalej, co musi się spotkać ze sprzeciwem.

W 1887 r. parlament brytyjski uchwalił Merchandise Marks Act, który wprowadził do biznesu oznaczenie: „made in Germany”. Sformułowanie miało być ostrzeżeniem. Dla klienta była to informacja, że ma do czynienia z produktem niskiej jakości. Z czymś tanim i złym. Dziś takim tanim i złym produktem z Niemiec są informacje podawane przez przedstawicieli państwa. ©℗