Berlin wspiera Waszyngton, ale nie chce eskalacji sporów z Chinami, bojąc się odcięcia od tamtejszego rynku.

Narastające napięcia między Pekinem a Waszyngtonem wokół Cieśniny Tajwańskiej wzmogły w USA debatę o konieczności gospodarczego uniezależnienia się od Chińskiej Republiki Ludowej. Tak jak w pierwszych miesiącach pandemii politycy za oceanem debatują o „decouplingu”, czyli rozłączeniu dwóch największych gospodarek świata, uznawanym za punktowe odwrócenie globalizacji. Wyzwania płynące z uzależnienia od ChRL dostrzegają także Niemcy.
– Pytanie o zależność naszego kraju w kluczowych obszarach łańcuchów dostaw czy surowców jest niezbędnym elementem naszej strategii bezpieczeństwa narodowego, nad którą pracujemy – mówił niedawno kanclerz Olaf Scholz, nie wskazując jednak bezpośrednio Chin. Te już od ponad sześciu lat są największym partnerem gospodarczym Niemiec. W ubiegłym roku wymiana handlowa między oboma państwami sięgnęła 2,6 bln euro. Według szacunków niemiecki przemysł motoryzacyjny co roku produkuje w Chinach ponad 4 mln pojazdów. A jak oblicza Niemiecki Instytut Ekonomiczny z Kolonii, ok. 1,1 mln miejsc pracy nad Renem jest bezpośrednio zależnych od popytu za Wielkim Murem. – Stopień, w jakim nasz dobrobyt jest finansowany przez Chiny, jest bardzo niedoceniany – przekonywał w wywiadzie dla „Der Spiegel” Herbert Diess, dyrektor generalny Volkswagena.
Między innymi ze względu na znaczenie Chin dla dobrobytu Niemiec – jak przekonuje wpływowy chadecki polityk i parlamentarzysta Norbert Röttgen – mizerne są szanse, by RFN dołączyła do ewentualnych amerykańskich sankcji na Pekin. Takie stanowisko największej gospodarki UE od lat frustruje Amerykanów. Administracja Donalda Trumpa wyrażała to otwarcie, a ta Joego Bidena – mniej oficjalnie. – Różnice w podejściu do Chin między Europą a Stanami Zjednoczonymi były i pozostają obecne. Z perspektywy amerykańskiej chodzi o powstrzymanie nadmiernego wzrostu pozycji Chin. Z punktu widzenia Europy – o przeciwdziałanie konkretnym zachowaniom Pekinu, które nie są zgodne z naszymi normami – przekonywał w niedawnej rozmowie z DGP Grzegorz Stec z think tanku Merics. W jego ocenie jednak różnice między stanowiskami po obu stronach Atlantyku stopniowo maleją.
Widać to po podejściu rządu Scholza do kryzysu wokół Tajwanu. Jeszcze przed niedawną wizytą szefowej Izby Reprezentantów Nancy Pelosi na wyspie minister spraw zagranicznych RFN Annalena Baerbock mówiła, że jej kraj „nie akceptuje, gdy prawo międzynarodowe jest łamane, a większy sąsiad atakuje mniejszego z naruszeniem prawa międzynarodowego”. Polityk Zielonych dodała, że „oczywiście dotyczy to również Chin”. Za słowami idą czyny. Niemcy zwiększają swoje zaangażowanie wojskowe w Azji Wschodniej. Samoloty Luftwaffe po raz pierwszy w historii zostały wysłane na manewry w tym regionie. Chodzi o sześć odrzutowców Eurofighter, cztery samoloty wielozadaniowe A400M i trzy wielozadaniowe samoloty transportowe A330. Maszyny do 9 września będą brały udział w ćwiczeniach „Pitch Black” w Australii wraz z siłami powietrznymi z Japonii, Korei Południowej i Nowej Zelandii.
Według niemieckiej prasy w tworzonej przez rząd w Berlinie nowej strategii bezpieczeństwa narodowego Chiny mają zostać określone jednocześnie jako partner, konkurent i rywal, na wzór unijnej strategii sprzed trzech lat. Rosnące ryzyko ostrego starcia Zachodu z Chinami, analizowane przez Pentagon i amerykańskie ośrodki analityczne, bardzo niepokoi jednak polityków nad Sprewą, pragnących utrzymać bliskie relacje gospodarcze z Pekinem, szczególnie na początku trudnego procesu odchodzenia od rosyjskiego gazu. – Nawet jeśli nie dojdzie do konfliktu zbrojnego, to Europejczycy, a przede wszystkim Niemcy, poniosą negatywne konsekwencje narastającej separacji od chińskiej gospodarki, do czego dąży Waszyngton – przekonywał w rozmowie z Deutsche Welle politolog Josef Braml. ©℗
Olaf Scholz wie, że zależność od ChRL to problem, ale nie zamierza robić gwałtownych ruchów