Jeśli w przyszłości ktoś będzie chciał opowiedzieć o współczesnej historii Turcji za pomocą liczb, zapewne wykorzysta do tego następujący ciąg: 70, 73, 140, 50, 32, 62, 60.

Pierwsza (70) to oficjalny poziom inflacji według Tureckiego Urzędu Statystycznego. Druga (73) to procent respondentów przebadanych przez jedną z najbardziej znanych tureckich sondażowni Metropoll, którzy nie wierzą w te oficjalne dane. Trzecia (140) to poziom inflacji szacowany przez niezależnych analityków gospodarczych z grupy Enag. Trzy kolejne (50, 32, 62) opowiadają o sposobach radzenia sobie przez Turków z rosnącymi cenami. Odnoszą się do liczby respondentów, którzy odpowiednio: postanowili ograniczyć swoje posiłki, „czasem” chodzą głodni, wyrugowali ze swojej diety mięso. Ostatnia (60) to procent respondentów, którzy nie wierzą, że prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan – często uchodzący za wszechmocnego, zdolnego do nagięcia rzeczywistości do swojej woli – jest w stanie naprawić gospodarkę państwa. Polityk z pewnością ma się czym martwić.
Jednak dla samego Erdoğana kluczowe są dwie inne liczby. Pierwsza to 40 – procent respondentów, którzy mimo olbrzymich kłopotów ekonomicznych państwa wciąż wierzą w to, że prezydent jest w stanie zbawić turecką gospodarkę. Druga, 37, to procent wyborców, którzy sądzą, że opozycja byłaby w stanie zarządzać gospodarką lepiej niż obecna koalicja rządząca. Wyniki wręcz nieprawdopodobne, gdy zestawi się je z powyższymi, niekorzystnymi dla Erdoğana, statystykami. Bo jak można ciągle wierzyć w kompetencje polityka, którego działania – np. wprowadzanie w życie nieortodoksyjnego przekonania, że wysokie stopy procentowe napędzają inflację – mają tak namacalne negatywne skutki? Jak można nadal ufać w to, że sterowany przez niego obóz polityczny może sobie lepiej poradzić w zarządzaniu gospodarką niż konkurenci (tak sądzi 35 proc. Turków)?
Na wyjaśnienie tego fenomenu składają się inne zjawiska, które od dłuższego czasu oddziałują na Turków. Pierwsze to polaryzacja – ulubiony instrument polityczny Tayyipa Erdoğana. Od 2013 r., a więc od legendarnych już protestów, które rozpoczęły się od obrony stambulskiego parku Gezi, by wkrótce przerodzić się w rebelię wobec coraz mniej demokratycznej władzy Erdoğana, konsekwentnie rozgrywa on Turków przeciw sobie. Jednych, tych mu sprzyjających, przedstawia jako patriotów popierających go, aby w ich imieniu spełnił marzenie o „nowej Turcji” – światowym mocarstwie, które nie musi kłaniać się możnym tego świata, i samo ustala, jakich zasad chce przestrzegać. Innych nazywa zwolennikami starego porządku (a czasem wręcz zdrajcami). Tym ma się nie podobać misja dziejowa prezydenta, aby uczynić z Turcji państwo prawdziwie suwerenne. Chcą oni, aby uczestniczyła ona w światowej polityce, ale na zasadach ustanawianych przez innych. Czy w takich „warunkach brzegowych” można zwątpić w lidera, któremu zawierzyło się przyszłość państwa? Czy nie łatwiej przekonać samego siebie, że obecne trudności gospodarcze są tylko bólami porodowymi tej „nowej Turcji”, bo przecież każda duża zmiana wiąże się z poświęceniem? Tak zapewne sądzi spora część z 40 proc. Turków wciąż mających zaufanie do kompetencji gospodarczych Erdoğana. Wskazują na to choćby sondy uliczne. Wciąż wybrzmiewają w nich nuty o przejściowym charakterze problemów gospodarczych państwa i przekonania, że wkrótce, w zmienionej po pandemii i agresji Rosji na Ukrainę strukturze gospodarczej świata, Turcja – jak głosi od jakiegoś czasu narracja mediów prorządowych – stanie się „Niemcami Wschodu”, mocarstwem eksportowym. Co prawda, takie głosy słychać coraz rzadziej, jednak nie wyparowały one całkowicie, jak można byłoby przypuszczać po pobieżnym rzucie oka na poziom inflacji.
Drugie zjawisko wiąże się z samą opozycją, która wciąż ma olbrzymie problemy z dotarciem ze swoją wizją do wyborców i opowiedzeniem im o swoim świecie. Doskonale pokazał to sondaż przeprowadzony po lutowym spotkaniu sześciu liderów opozycji – zebraniu fetowanym jako historyczne, bo stanowiącym początek zinstytucjonalizowanej współpracy partii opozycyjnych na rzecz zmiany Turcji. Jak się okazało, aż 46 proc. Turków w ogóle nie zdawało sobie sprawy z tego, że takie spotkanie się odbyło.
Częściowo wynikało to z ogromnej przewagi obozu rządzącego, jaką jest kontrola nad mediami, szczególnie istotna w świetle tego, że większość Turków nadal czerpie wiadomości przede wszystkim z telewizji. Jednak zdaniem tureckich politologów nie mniej ważne są tutaj kwestie związane z utrwalonym w wyobraźni wyborców obrazem opozycji. Ma ona być postrzegana jako podzielona i niezdolna do współpracy, a ponadto niekompetentna w zakresie jasnego komunikowania zmian, jakie zamierza wprowadzić po wygranej w wyborach. Jasne, wszyscy zdają sobie sprawę, że jej celem jest odwrót od wprowadzonego przez Erdoğana systemu prezydenckiego i powrót Turcji na drogę demokracji. Jak jednak miałoby się to dokonać? Co konkretnie zmieniłoby się i jak w praktyce polepszyłoby to życie zwykłych Turczynek i Turków? To są pytania, na które opozycja wciąż musi znaleźć lepszą – bardziej atrakcyjną dla wyborców – odpowiedź.
Dlaczego jeszcze jest to takie ważne? Bo obóz rządzący – mimo bardzo niesprzyjających okoliczności – nie rezygnuje z pompowania w tureckie głowy atrakcyjnych wizji przyszłości. Nawet jeśli są one coraz mniej realistyczne – w tych uwarunkowaniach gospodarczych czasem wręcz absurdalne – mogą oddziaływać na wyobraźnię wyborców. Przede wszystkim jednak pokazują, że to nadal partia Erdoğana – nie zaś opozycja – ma pomysł na to, jak powinna wyglądać Turcja. ©℗