Sytuacja w Mjanmie rok od puczu jest fatalna. Gospodarka skurczyła się nawet o jedną trzecią, a brutalność junty sprowokowała ludność do zbrojnych wystąpień

Kiedy rok temu gen. Min Aung Hlaing zdecydował się przejąć władzę w kraju, plan był prosty: pozbawić wolności liderów opozycji i zastąpić ich kolegami w mundurach. Pomimo demokratycznych przemian, które rozpoczęły się w ubiegłej dekadzie, armia i tak pociągała w Mjanmie za wszystkie sznurki, kontrolując np. całe sektory gospodarki. Być może z tego względu Hlaing liczył na to, że w oczach zwykłych mieszkańców niewiele się zmieni.
Sprawy potoczyły się jednak inaczej i Mjanmańczycy wyszli na ulice. Wojskowi protesty początkowo tolerowali, ale potem ich cierpliwość skończyła się i zaczęli je pacyfikować. To oczywiście zrodziło jeszcze większy sprzeciw i w efekcie kraj od roku pogrąża się w spirali przemocy, z której jak na razie nie widać wyjścia.
Doskonałym przykładem tej dynamiki jest sytuacja z początku grudnia, kiedy w Rangunie wojskowa ciężarówka wjechała w kilkudziesięcioosobową grupę demonstrantów (protesty bardzo często mają formę flash mobów, tzn. szybkich akcji w przestrzeni publicznej, co minimalizuje ryzyko, że armia zdąży je wykryć i spacyfikować). Mieszkańcy byłej stolicy byli tak oburzeni bezpardonowym działaniem mundurowych, że wyszli na balkony, waląc w garnki (to jedna z form protestu). Wojsko postanowiło ich uciszyć strzałami z broni palnej.
Również w grudniu wojskowi puścili z dymem 11 wiosek w położonej w północno-zachodniej części kraju prowincji Sikong. – W odpowiedzi aktywiści zaczęli nawoływać mieszkańców kraju, aby 10 grudnia wzięli udział w cichym strajku. Pomimo gróźb ze strony władz, aby nie brać udziału w inicjatywie, praktycznie każdy biznes w Rangunie i wielu innych miastach był zamknięty, a ludzie zostali w domach – opowiadał niedawno Richard Horse, ekspert ds. Mjanmy międzynarodowego think tanku Crisis Group. Wczoraj, z okazji rocznicy puczu, mieszkańcy kraju znów urządzili cichy strajk, a media obiegły zdjęcia zamkniętych sklepów i pustych ulic.
Inną formą protestu stało się np. niepłacenie za energię elektryczną. Kiedy wojskowi zorientowali się, że ludzie masowo nie regulują rachunków, to postanowili postraszyć dłużników żołnierzami. Dziennik „The New York Times” opisał w połowie stycznia taki incydent z udziałem jednej z mieszkanek kraju. Kiedy zapytała mundurowych, co zrobią, jeśli nie zapłaci, jeden z nich miał wycelować w nią broń. – Jeśli pieniądze są dla ciebie ważniejsze niż życie, to śmiało – nie płać – odparł żołnierz.
Jeszcze gorzej jest na prowincji, gdzie ludzie zaczęli przeciw juncie występować zbrojnie (m.in. w reakcji na wspomniane już palenie wiosek). Łącznie w całym kraju działa kilkanaście partyzantek. W wyniku ich działalności kontrola władz centralnych nad całymi połaciami kraju jest iluzoryczna. Sprawę pogarszają jeszcze odchodzący od biurek urzędnicy.
Według Biura ds. Praw Człowieka Organizacji Narodów Zjednoczonych w ciągu ostatniego roku w wyniku działań wojskowych zginęło w całym kraju przynajmniej 1,5 tys. osób, z czego jedna piąta straciła życie, znajdując się w aresztach lub więzieniach. Wskazuje to, że mogli paść ofiarami tortur. Ogółem wojskowi uwięzili nawet 11 tys. osób. Ponad 300 tys. uciekło ze swoich domów przed działaniami wojska, w tym nalotami i ostrzałami artylerii.
Na to wszystko nakłada się fatalna sytuacja gospodarcza. Generał Hlaing zdecydował się na pucz w środku pandemii, teraz kraj dobijają wysokie ceny surowców. W efekcie zdaniem Banku Światowego gospodarka w ub.r. mogła skurczyć się nawet o 30 proc., niwelując w ten sposób progres ostatniej dekady.
Jeśli junta ma jakiś atut w ręku, to fakt, że nie stoi naprzeciw niej silna opozycja. Działacze demokratyczni powołali co prawda Rząd Jedności Narodowej (RJN), żadne państwo jednak na razie nie uznało go za prawowite władze kraju (chociaż np. francuski senat przyjął rezolucję w tej sprawie). RJN nie kontroluje także żadnej z partyzantek, chociaż należą do niego przedstawiciele wielu mniejszości etnicznych, które chwyciły za broń. Aung San Suu Kyi, pokojowa noblistka i legenda birmańskiej opozycji, w połowie stycznia została skazana na sześć lat więzienia, m.in. za posiadanie krótkofalówek.
Nic nie zapowiada więc, żeby sytuacja w kraju miała się szybko uspokoić. Międzynarodowa presja na juntę przez wzgląd na bardziej palące problemy w innych częściach świata jest niewielka (ograniczyła się na razie do sankcji wobec czołowych postaci junty), chociaż koncerny Chevron i Total niedawno ogłosiły porzucenie planów ekspansji na wodach terytorialnych Mjanmy. Zostawi to dziurę w wojskowych finansach, ale ich nie pogrąży.