Projektowanie przyszłego budżetu Unii Europejskiej na lata 2028–2034 toczyło się podobno w wąskim gronie najbliższych współpracowników przewodniczącej Ursuli von der Leyen, a komisarzy postawiono przed faktem dokonanym. Skłania się pan ku takiej wersji wydarzeń?

Trudno powiedzieć, nie będąc w środku, ale sporo można było wysnuć po minie mojego następcy na stanowisku komisarza ds. rolnictwa Christophe’a Hansena.

Dobra mina do złej gry?

Nie mogła być inna, ponieważ w projekcie Wieloletnich Ram Finansowych (WRF) na lata 2028–2034 pulę środków na rolnictwo zmniejszono do 302 mld euro. To o ok. 20 proc. mniej względem perspektywy na lata 2021–2027, w ramach której Polsce przypadło łącznie 34,5 mld euro, uwzględniając wkład rolny Krajowego Planu Odbudowy. Dopłaty bezpośrednie dla rolników odpowiadają za 33 proc. obecnego budżetu Unii Europejskiej, choć pół wieku temu ten udział dobijał nawet do 70 proc., natomiast w zbliżającej się siedmiolatce będzie to już zaledwie 17 proc.

Co gorsza, jeszcze mocniejszego uderzenia nie uniknął drugi filar Wspólnej Polityki Rolnej (WPR), czyli rozwój obszarów wiejskich, który za trzy lata właściwie przestanie istnieć. Przypomnijmy, że Polska – obok Francji i Włoch – była jego największym beneficjentem. Nic dziwnego, że 16 lipca, gdy w Brukseli ogłoszono propozycję nowych WRF, podniosły się głosy, że to wielki krok wstecz dla europejskiego rolnictwa. Niewykluczone, że właśnie jesteśmy świadkami końca WPR w kształcie, jaki znamy.

Komisarz ds. budżetu Piotr Serafin i politycy koalicji rządzącej obiecują, że dopłaty bezpośrednie pozostaną na niezmienionym poziomie. Nie przekonują pana te zapewnienia?

Gdy rozpoczynałem pracę w Komisji Europejskiej, jednym z moich celów było uporanie się z trwającą od lat finansową dyskryminacją polskich rolników. I to się udało, ponieważ obecnie otrzymują oni 259 euro od hektara, podczas gdy średnia unijna wynosi 256 euro. Choć chciałbym, by stało się inaczej, trudno mi sobie wyobrazić, że komisarz Serafin z drastycznie mniejszego budżetu rolnego wykroi identyczny kawałek tortu dla europejskich, w tym polskich rolników, i utrzyma wspomniane stawki dopłat bezpośrednich. Chyba że za pomocą czarów.

Jakie są przyczyny wolty KE w kontekście rolnictwa? Unijni urzędnicy tłumaczą się napięciami geopolitycznymi i potrzebą intensywniejszych zbrojeń.

Ale czy musi się to odbywać poprzez lekceważenie rolników? Poza tym pamiętajmy, że bezpieczeństwo ma wymiar nie tylko energetyczny czy wojskowy, ale także żywnościowy. I choć na razie UE jest bezpieczna, ta rzeczywistość może się szybko zmienić, bo nasze nadwyżki żywności wcale nie są takie wielkie.

Na projektodawców krytyka spadła nie tylko za grzebanie przy liczbach, lecz także reformę sposobu rozdzielania pieniędzy. WPR nie będzie już osobną częścią budżetu i trafi do jednego worka m.in. z polityką spójności czy ochroną granic.

W efekcie rolnictwo straci resztki siły przebicia, a rywalizację o pieniądze będą wygrywać nowe priorytety UE, takie jak obronność czy konkurencyjność. Fenomen WPR leżał dotychczas w jej suwerenności – nie wiązały jej kamienie milowe, warunki praworządnościowe czy normy emisyjności dwutlenku węgla. Tak naprawdę tylko na rolnictwo płynęły z Brukseli 100-proc. pewne i bezpieczne pieniądze, które zależały wyłącznie od tego, co dzieje się u rolnika w gospodarstwie. Natomiast od 2028 r., jeśli w życie wejdzie wysunięty przez KE podział na 27 krajowych planów wydatkowych obwarowanych różnorakimi bezpiecznikami, nasi rolnicy mogą stać się zakładnikami politycznych sporów, z którymi nic ich nie łączy – np. o Sąd Najwyższy czy sytuację mniejszości seksualnych.

Istnieje choć cień szansy na jakąś rewolucję podczas negocjowania finalnej wersji WRF? Czy raczej spodziewa się pan zmian na gorsze, zwłaszcza że niektóre duże kraje UE zdążyły określić kolejną siedmiolatkę jako „zbyt ambitną”?

W 2020 r. udało nam się wywalczyć naprawdę dużo, bo wówczas budżet rolny urósł o dodatkowe 26 mld euro. W trakcie negocjacji wiele będzie zależało od Parlamentu Europejskiego i – a właściwie przede wszystkim – od państw członkowskich. Europosłowie z komisji rolnictwa zdążyli już wyrazić swoje oburzenie, sądzę też, że istotną rolę odegra aktywność takich krajów, jak Francja i Włochy, z którymi Polska powinna szukać porozumienia. Nie ma natomiast co liczyć na znanych z oszczędnościowej fiksacji Skandynawów czy Holendrów.

A presja ze strony samych rolników?

Oczywiście, oni już zresztą wzięli sprawy w swoje ręce, bo poczuli się sprowokowani i potraktowani z góry. 16 lipca, gdy szefowa KE przemawiała na konferencji prasowej w sprawie WRF, na ulicach Brukseli protestowały organizacje branżowe z całej Europy. Jestem przekonany, że nie po raz ostatni.

Jako egzystencjalne zagrożenie rolnicy postrzegają też czekającą na ratyfikację umowę handlową między UE a południowoamerykańskim Wspólnym Rynkiem Południa (Mercosur). Minister rolnictwa Stefan Krajewski stwierdził niedawno, że nie udało się zawiązać sojuszu zdolnego do zablokowania porozumienia na poziomie Rady UE. Czy tę batalię można uznać za przegraną?

Skoro szef resortu rolnictwa zdobył się na taką szczerość, to chyba coś jest na rzeczy. Na umowie UE z Mercosurem najwięcej korzyści odniesie zachodnioeuropejski przemysł, ale kosztem interesów rolnictwa. Zintensyfikowany import produktów rolnych z Ameryki Południowej niestety mocno odbije się na Polsce, ponieważ 80 proc. naszej wołowiny idzie na eksport, głównie do innych krajów Unii. Nie zapominajmy, że Polska jest też potęgą w produkcji drobiu. A gdy słabnie hodowla, problemy zaczyna odczuwać rynek zbóż – to system naczyń połączonych.

Jako komisarz doświadczałem nacisków ukierunkowanych na jak najszybsze zawieranie umów handlowych. Skutecznie oponowałem przeciwko podpisaniu porozumienia z Australią, natomiast pakt z Mercosurem przez całą moją kadencję leżał niepodpisany w brukselskich szufladach. Przyspieszenie nastąpiło dopiero kilka dni po uformowaniu się nowej KE.

Politycy koalicji 15 października uważają, że część odpowiedzialności za Mercosur spada jeszcze na premier Beatę Szydło, z kolei panu zarzucają współautorstwo unijnego Zielonego Ładu, na który zgodził się Mateusz Morawiecki.

Zielony Ład to szeroki termin obejmujący szereg odmiennych zagadnień. W przeszłości rzeczywiście wypowiadałem się pozytywnie o zawartych w tym pakiecie instrumentach stricte rolniczych i nie wycofuję się z ani jednego słowa. Takie zielonoładowe mechanizmy, jak dobrostan zwierząt, gospodarstwa ekologiczne, wsparcie dla upraw małoobszarowych, sprzedaż bezpośrednia i krótkie łańcuchy dostaw były i są dobrymi postulatami.

By nie szukać daleko, weźmy na tapet tak odsądzane od czci i wiary ekoschematy. Po początkowym sceptycyzmie okazało się, że w Polsce korzysta z nich dzisiaj 500 tys. rolników. Tak, zielone rolnictwo znalazło się w programie wyborczym Prawa i Sprawiedliwości z 2019 r., w tym choćby wymieniony przeze mnie dobrostan zwierząt. I ja opowiadałem się za właśnie tak rozumianym Zielonym Ładem, a nie za przymusem redukcji gazów cieplarnianych czy – na szczęście niewprowadzonym – obowiązkiem ugorowania. Zobaczy pan, że branża będzie wręcz bronić zielonego rolnictwa, bo ta formuła naprawdę działa. ©℗

Rozmawiał Michał Litorowicz