Kiedy przepis mówiący o możliwości takiego połączenia pojawił się w projekcie ustawy po konsultacjach publicznych, w Klubie Lewicy była narada. Doszliśmy do wniosku, że nie możemy poprzeć tego rodzaju rozwiązań i poproszono mnie o przekazanie odpowiedniego komunikatu w tej sprawie. Projekt spadł z posiedzenia rządu.
Nie mam pewności, czy tę poprawkę na pewno zgłosili samorządowcy. One go tylko zgłosiły w konsultacjach publicznych. I nawet rozumiem ten tok myślenia. Są samorządy, dla których zadłużenie szpitali stanowi znaczący problem. Tu pojawiła się pokusa, żeby zobowiązania już tak bardzo im nie ciążyły. Komercjalizacja polegająca na połączeniu SPZOZ ze spółką może jawić się jako rozwiązanie problemów, gdyż powstałe w ten sposób konsorcjum stałoby się odpowiedzialne za to zadłużenie. Jednak spłacałoby je w różny sposób, być może również pozbywając się majątku SPZOZ. Jest i drugie zagrożenie. Na początku nadzór właścicielski nad konsorcjum rzeczywiście pełniłyby samorządy. Pytanie tylko: jak długo. Mogłoby się zdarzyć, że spółkę, która ponosi straty, dokapitalizuje inwestor prywatny, stając się jej większościowym udziałowcem.
Tego nie wiem, ale powiem tak: niech się ta osoba tłumaczy i wstydzi.
Nie podpisałbym się, bo nie byłem jej autorem. Ale uważam, że nie realizuje ona swoich podstawowych założeń dotyczących restrukturyzacji, tzn. nie restrukturyzuje długu i nie oddłuża szpitali, a przynajmniej nie robi tego w odniesieniu do wszystkich.
Chodzi raczej o brak instrumentów oddłużających dla wszystkich. Wiem, że takie rozwiązania są planowane na dalszym etapie w postaci rozporządzeń czy może nawet regulacji ustawowych, ale moim zdaniem powinny być elementem ustawy przekształceniowej. Ale muszę zaprotestować przeciwko nadużywanemu wobec szpitali powiatowych określeniu „małe”, bo nie tylko nie są małe, ale odgrywają bardzo ważną rolę. To do nich trafiają chorzy, nim zostaną przekazani do „dużych” wysokospecjalistycznych placówek i to one biorą na siebie diagnostykę i przygotowanie chorego. Nie jest tak, że jeśli szpitali powiatowych zabraknie, chorzy trafią od razu do wysokospecjalistycznego oddziału chirurgii naczyń. Nie. Karetka zawiezie ich na SOR w mniejszym szpitalu i po kilku godzinach, a może dniach, badań, skieruje dalej.
Plany dotyczące oddziałów ginekologiczno-położniczych powinny ulec rewizji. Bo jeśli zlikwiduje się oddziały odbierające poniżej 400 porodów rocznie bez wzięcia pod uwagę wielu aspektów regionalnych, jak odległość od najbliższego oddziału porodowego, jego dostępności, czasu, jaki potrzeba, żeby do niego dotrzeć, bo w górach jest to trudniejsze niż na nizinach, to nie tylko pozbawimy pacjentów dostępu do systemu ochrony zdrowia, ale też możemy niechcący doprowadzić do komercjalizacji oddziałów porodowych.
Kryteria w ustawie dotyczą tylko podmiotów publicznych, a nie prywatnych. Szpitale prywatne, które dziś takie oddziały prowadzą, wiedzą, że NFZ kontrakt z nimi podpisać może, ale nie musi. Niezależnie od tego, czy taki kontrakt będzie miał, zaczeka, aż „nierentowne” porodówki zostaną zlikwidowane, a kiedy okaże się, że porodówka w regionie jednak jest potrzebna i NFZ musi ją zakontraktować, zgłoszą się po pieniądze. Oprócz tego porody będą mogły przyjmować na zasadach komercyjnych. Skorzystają podwójnie.
Zapewne standardowo – od 14 do 21 dni. Mogłaby więc stanąć na rządzie bardzo szybko.
Istnieje obawa, że pan prezydent może ją zawetować ze względu na kwestie właścicielskie czy sprawę porodówek, bo rozwiązania są szeroko krytykowane przez PiS. Dlatego właśnie należy dopracować ją na tyle, by nie została zawetowana. Nic mi nie wiadomo o tym, by czekano z nią do czasu po wyborach.
Minister Domański nie przyjął planu, bo wciąż jest na etapie ustalania z prezesem NFZ Filipem Nowakiem realnego budżetu, nie zaś tak optymistycznego, jak tegoroczny, przyjęty jeszcze przez rząd PiS, do którego trzeba było w tym roku dosypać z budżetu państwa 21 mld zł. Ale ten budżet zostanie ustalony, bo nie wyobrażam sobie, by fundusz działał w warunkach prowizorium. Tak się po prostu nie da.
Diabeł ubrał się w ornat i ogonem na mszę dzwoni. W poprzedniej kadencji, jeszcze jako senator, przy ustalaniu budżetu na NFZ na 2024 r. wielokrotnie pytałem, czy budżet nie jest zbyt optymistyczny i nie pogrąży systemu. I za każdym razem słyszałem, że pieniędzy jest mnóstwo i na wszystko starczy.
Odwracanie ustawy tu nic nie da. Trzeba sobie wreszcie powiedzieć, że pieniędzy w systemie jest za mało i nie ma sensu rozmawiać nie tylko o tym, czy obniżenie składki zdrowotnej dla przedsiębiorców tylko od środków trwałych wpłynie znacząco na budżet NFZ, ale o wysokości jakiejkolwiek składki. Przestańmy udawać, że system ochrony zdrowia należy finansować ze składki, a wprowadźmy postulowany przez Lewicę podatek zdrowotny, jaki funkcjonuje choćby w krajach skandynawskich. Z podatkiem nikt nie dyskutuje, bo wie, że trzeba płacić podatki. ©℗