Problem przeciągających się procedur związanych z zalegalizowaniem pobytu w Polsce dotyczy m.in. kadry zarządzającej wielkich korporacji, które przysyłają do nas swoich przedstawicieli z USA, Japonii czy Korei Południowej. Kluczowi z punktu widzenia interesów gospodarczych Polski inwestorzy skarżą się, że delegowani przez nich menedżerowie i specjaliści nie mogą się doprosić o prawo pobytu i pracy w naszym kraju. O sprawie pisaliśmy w DGP 28 maja („Wąskie gardło administracji”).

„Podstawowy problem to brak kadry. Walczymy i wnioskujemy do ministerstwa, by miał kto te wnioski przerabiać” – diagnozował problemy podległej mu instytucji wojewoda Awiżeń. Aby lepiej zrozumieć wyzwanie, z jakim mierzą się urzędy, wystarczy rzut oka na statystykę dotyczącą liczby wpływających wniosków. Jeszcze w 2017 r. o prawo pobytu czasowego aplikowało w Polsce 170 tys. cudzoziemców, w 2021 – 361 tys., w zeszłym roku już ponad 553 tys. Nie muszę dodawać, że zasoby ludzkie w administracji publicznej przez ten czas trzykrotnie nie urosły. Średnia liczba spraw w toku przypadająca na pracownika urzędu wojewódzkiego zajmującego się legalizacją pobytu na koniec 2023 r. wynosiła 275. Jak widać, wydolność urzędów pozostała daleko w tyle za potrzebami.

Dolnośląskie, o którym – jako egzemplifikacji problemu – piszę najwięcej, jest szczególnie wrażliwe na te kwestie, bo to region kumulujący inwestorów zagranicznych spoza UE. Dla Japończyków to drugie najpopularniejsze województwo po mazowieckim, a tylko w Wałbrzychu działa pięć firm z japońskim kapitałem. W okolicy Wrocławia swoje zakłady produkcyjne otworzyli też m.in. Koreańczycy z LG czy Amerykanie z 3M, Whirlpoolu i Amazona. To inwestorzy, którzy przez administrację publiczną powinni być postrzegani jako strategiczni ze względu na wartość dodaną – w postaci kapitału czy know-how – jaką transferują do polskiej gospodarki. Skoro od lat walczymy o ich obecność, stosując choćby daleko idące zachęty podatkowe, to szkoda, żebyśmy zniechęcali ich do Polski przez niedrożną biurokrację.

Oddzielnym wątkiem, który unaocznił się po nagłośnieniu przez media afery wizowej, jest swoboda, z jaką prawo pobytu w Polsce uzyskują zagraniczni studenci, głównie z Azji i Afryki. A raczej „studenci”, bo jak się okazuje, często osoby te nawet nie docierają na inauguracyjny październikowy wykład. W niektórych prywatnych uczelniach odsetek cudzoziemców przekracza już 70 proc. (sic!), w innych – 50 proc. O ile sam fakt, że światowa młodzież chętnie wybiera polski system edukacji, nie jest niczym złym, o tyle do myślenia powinno dawać to, że w roku akademickim 2022/2023 do II roku studiów przystąpiło raptem 53 proc. z nich. Nie będzie zatem nadużyciem, jeśli powiemy, że obcokrajowcy traktują status studenta jako najprostszy sposób na legalny wjazd do Polski i UE, niezależnie od faktycznego celu. Procedury ścieżki akademickiej są bowiem wyjątkowo łaskawe, a modus operandi prosty. Wystarczy opłacić czesne za I rok w dowolnej szkole wyższej, a ta – po skromnym procesie weryfikacyjnym – wystawia pismo potwierdzające przyjęcie w poczet studentów, co pozwala uzyskać prawo pobytu. A że kandydaci nie rozpoczną studiów lub przerwą je po 12 miesiącach, bo jednak szkoda wywalać w błoto kilka tysięcy euro za I rok, a następnie rozpłyną się po unijnym rynku pracy? Mało kogo to obchodzi. A już najmniej rektorów i udziałowców uczelni, dla których czesne jest istotną częścią budżetu.

Rozwiązania proponowane przez wojewodę dolnośląskiego tylko częściowo rozładują biurokratyczny korek i usprawnią system. Potrzebne są też działania ograniczające napływ pseudostudentów. Na ten wymiar problemu zwróciło uwagę niedawno MSZ. W białej księdze pisze ono o konieczności „wprowadzenia obowiązkowej preselekcji przez wszystkie uczelnie wyższe według jednolitych kryteriów i na wszystkich kierunkach studiów” oraz o „rozważeniu ograniczenia dostępu zagranicznych studentów do polskiego rynku pracy”. Uczelnie, które nie stosowałyby minimalnych kryteriów rekrutacyjnych, powinny być – zdaniem MSZ – skreślane z listy podmiotów zatwierdzonych na potrzeby przyjmowania cudzoziemców. Jest to ruch we właściwą stronę. Finalnie system trzeba bowiem tak skalibrować, aby prawo czasowego pobytu i pracy w Polsce szybciej mógł uzyskać prezes dużej firmy niż student, którego edukacja w naszym kraju i tak nie interesuje. ©℗