Żeby wyjąć, trzeba włożyć – to porzekadło polskich przedsiębiorców – i tych małych, i tych większych – doskonale pasuje do kandydatów na europarlamentarzystów. Bo nie ma się co oszukiwać – kampania do europarlamentu to dla wielu polityków po prostu inwestycja w przyszłość. Własną przyszłość.
Podobnie jak w biznesie, w tym wypadku najpierw politycy muszą oszacować ryzyko. Jeśli nie są tylko wypełniaczami list, czyli są z dwóch największych partii i dostali czołowe miejsca na liście, mogą realnie myśleć o inwestycjach.
O jakich środkach mówimy? To oczywiście zależy od regionu i możliwości kandydata. Ale generalna zasada jest taka, że im większy nakład, tym większa szansa na zwroty. I tak np. w jednym z okręgów o dwa potencjalne miejsca biorące bije się troje kandydatów. – Szacuję, że wydamy ok. 500 tys. zł, a konkurenci odpowiednio 1 mln i 300 tys. – mówi osoba zaangażowana w kampanię jednego z chętnych. Na co idą te środki? Przede wszystkim na billboardy. Wynajęcie jednego na miesiąc w czasie kampanii w większym mieście to nawet 5 tys. zł. Łatwo przeliczyć, że 20 takich billboardów to 100 tys. zł, a w mieście mającym kilkaset tysięcy mieszkańców 20 plakatów to naprawdę niewiele. Ale część kandydatów świadomie idzie inną drogą. – My wydaliśmy ok. 100 tys. zł na targetowane kampanie w internecie – mówi.
Skąd politycy mają na to pieniądze? Część inwestuje własne środki, co jest łatwiejsze, gdy już się jest europosłem i kandyduje po raz kolejny – kariera w Brukseli sprzyja oszczędzaniu. Z rejestru wpłat na rzecz Prawa i Sprawiedliwości w 2024 r. wynika, że kandydaci Jacek Kurski, Jadwiga Wiśniewska i Kosma Złotowski wpłacili po 106 tys. zł, podobnie jak mąż Wiśniewskiej, zaś państwo Fotygowie wpłacili dobrze ponad 100 tys. zł. Z podobnego dokumentu Platformy Obywatelskiej wynika, że kilkadziesiąt tysięcy w kilku przelewach wpłacił kandydat Janusz Lewandowski. Można założyć, że większość tych kwot trafi na kampanie poszczególnych posłów. Ale o wpłaty proszą oni często także krewnych i znajomych, a czasem nawet się zapożyczają. W kampaniach do Sejmu znana jest też praktyka, że pomagają życzliwi – np. za część billboardów płaci zaprzyjaźniona firma. Czego później spodziewa się w zamian, można się tylko domyślać.
Mamy więc oszacowanie ryzyka, później przeznaczenie środków na inwestycję w postaci kampanii do europarlamentu i wreszcie weryfikację biznesplanu, co następuje w dniu eurowyborów i jest związane z wolą wyborców. Na jakie zwroty mogą liczyć ci, którym się powiedzie? Sama pensja eurodeputowanego to obecnie nieco ponad 10 tys. euro brutto miesięcznie, a do tego dochodzą liczne diety za obecność na posiedzeniach, prowadzenie biura, dojazdy itd. W uproszczeniu można powiedzieć, że europarlamentarzyści będą zarabiać co najmniej 50 tys. zł miesięcznie przez następnych 60 miesięcy, mówimy więc o kwocie ok. 3 mln zł. Przy inwestycji rzędu 100 tys. czy nawet 300 tys. zł zwrot jest więcej niż godziwy. Oczywiście od tego trzeba odliczyć „nieobowiązkowe obowiązkowe” wpłaty na swoją partię (obecnie wśród posłów jednego z klubów jest to 500 zł miesięcznie), ale tę gorzką pigułkę można sobie zracjonalizować myślą o emeryturze, która po jednej kadencji wzrasta o ok. 7 tys. zł.
Czy takie nieco złośliwe spojrzenie na eurokampanię jest uzasadnione? Bartłomiej Sienkiewicz, który porzucił tekę ministra kultury i ochoczo ruszył w kampanijne szranki, nazwał swego czasu Parlament Europejski cmentarzyskiem politycznych słoni. Trudno się z takim stanowiskiem nie zgodzić – europosłowie w polskiej polityce nie mają większego znaczenia. Jedyny, któremu udało się w ostatnich latach wrócić ze Strasburga do pierwszej ligi politycznej, to szef resortu dyplomacji Radosław Sikorski. Nie ma się co oszukiwać, że nasi europosłowie będą walczyć o nasze dobro. Nawet jeśli, to będą walczyć też o swoje dobro. I jak za wszystkich przedsiębiorców wypada trzymać za nich kciuki, byle tylko odprowadzali podatki zgodnie z prawem. ©℗