Choć powstał jako proste targowisko, warszawski Kercelak zyskał własną duszę – głośną, barwną, wonną, a często niebezpieczną.

Nie wiadomo, co kierowało Józefem Kercelim, gdy w 1867 r. przekazał władzom Warszawy należący do niego plac. Ulokowany u zbiegu dzisiejszych ul. Okopowej, Leszna i al. Solidarności był wówczas nieużytkiem. Tuż obok niego znajdowały się rowy z wodą, pozostałości po okopach Lubomirskiego wybudowanych wokół miasta dla ochrony przed zarazą w drugiej połowie XVIII w. przez marszałka wielkiego koronnego Stanisława Lubomirskiego.

Teren uporządkowano i targ oficjalnie rozpoczął działanie. Z czasem dostępny na nim asortyment zaczął się powiększać. W kolejnych latach i dekadach pojawiali się nowi kupcy z nie zawsze legalnym towarem. Ale prawdziwe przyspieszenie rozwoju tego miejsca – i faktyczną budowę jego legendy – przyniósł kryzys gospodarczy, który nastąpił po pierwszej wojnie światowej. Dla dużej części zubożałych warszawiaków Kercelak stał się jedynym miejscem, gdzie mogli kupić sprzęty codziennego użytku. Rozrósł się targ, wzrosło zainteresowanie nim. Także środowiska przestępczego, które w pracy setek biednych, niemających szans na ochronę ze strony policji handlarzy dostrzegło źródło zarobku. Jak bowiem pisał mieszkający tuż obok Jerzy Stempowski, publicysta i krytyk literacki, „na Woli świat przestępczy istniał niejako oficjalnie w pewnego rodzaju symbiozie z policją”.

Bohater przestępcą czy przestępca bohaterem?

Na początku lipca 1932 r. warszawska prasa żyła procesem gangu „Taty Tasiemki”. Pod tym pseudonimem ukrywał się Łukasz Siemiątkowski, miejski radny. Jego bandę oskarżano o wiele przestępstw, jakich mieli dokonywać wobec pracujących na Kercelaku. Były wśród nich pobicia i wymuszenia haraczy. Przez długi czas chroniła ich przeszłość szefa. Ten miał bowiem za sobą niejedną bohaterską kartę. Już w 1904 r. związał się z Polską Partią Socjalistyczną (to wtedy przyjął pseudonim Tasiemka). Podczas wojny pracował w wywiadzie I Brygady Legionów Polskich. Kilkukrotnie aresztowany – zarówno przez Rosjan, jak i przez Niemców – za swoją działalność był zamykany m.in. na warszawskiej Cytadeli oraz w Modlinie, gdzie przebywał wspólnie z Walerym Sławkiem, późniejszym premierem i marszałkiem Sejmu.

Jego życiorys oraz stałe dofinansowywanie przez niego PPS długo chroniły go przed konsekwencjami gangsterskiej działalności, którą rozpoczął w 1928 r. Najpewniej znudzony legalną pracą radnego (kandydował również do Sejmu i Senatu) dostrzegł dla siebie miejsce właśnie na Kercelaku. Targ tworzył bowiem już wtedy swój własny świat, nie do końca podlegający kontroli władz miejskich. Położenie w sercu Woli, biednej, robotniczej dzielnicy, dawało Siemiątkowskiemu dodatkowe atuty do ręki. Jego ofiary, najczęściej ludzie bez wykształcenia, nie wiedziały, do kogo mogą się zgłosić po pomoc. „Tasiemka” tymczasem dzięki swoim koneksjom mógł liczyć na wsparcie najważniejszych osób w państwie. Wydawało się, że nie ma sposobu na ukrócenie jego terroru.

Tym większym szokiem dla społeczeństwa było aresztowanie i postawienie członków gangu przed sądem. Redakcja dziennika ilustrowanego „Dzień dobry” regularnie donosiła o przebiegu kolejnych rozpraw. Zaczęło się w poniedziałek, 4 lipca, w gmachu przy ul. Miodowej 15. Od początku czuć było powagę sytuacji. Dopiero gdy policja zabezpieczyła teren, karetki więzienne zaczęły przywozić oskarżonych. Ci jeszcze przed wejściem na salę naradzali się w małych grupach. „Od jednej do drugiej przechodzi król placu Kercelego [Pantaleon] Karpiński. Z tym trochę pomówi, tamtemu coś tłumaczy. Zwraca uwagę twarzą napiętnowaną alkoholem, obrzękłą i brzydką. Również zwraca uwagę Sztejnworf małym wzrostem. Dalej zasiadają Janich, Lusznich, Kantor, Jakubczak, Bocheński, Osmański, Szmiszel, Lipszyc i Perelman”.

Dopiero gdy wszyscy zajęli miejsce, wprowadzono ich szefa. „Jest to niski, tęgi mężczyzna z okrągłym brzuszkiem, lśniącą łysiną i nastroszonemi wąsami. Ma wygląd typowego sklepikarza lub szynkarza”. Siemiątkowski szybko zadbał o to, żeby przypomnieć zebranym o swoich zasługach dla kraju. Zapytany o posiadane przez siebie pięć rewolwerów odparł, że na jeden ma pozwolenie, drugi dostał na imieniny, a trzy są pamiątkami z 1918 r. Odebrał je rozbrojonym przez siebie Niemcom.

W ciągu kolejnych dni zebrani wysłuchiwali zeznań świadków oraz podsądnych, którzy chcąc się ratować, zaczęli oskarżać siebie nawzajem. Proces nie trwał długo. 8 lipca prokurator oraz obrońca wygłosili mowy końcowe. Pierwszy przekonywał, że zebrane historie wymuszeń i pobić stanowią wystarczającą podstawę do skazania bandy „Tasiemki”. Drugi wskazał, że nie ma dowodów na bezpośrednie zaangażowanie Siemiątkowskiego, który wręcz próbował godzić zwaśnionych handlarzy. Poza tym „świadkowie oskarżenia nie zasługują na wiarę, pochodzą bowiem z Kercelaka, gdzie toczą się ostre walki konkurencyjne między kupcami o każdego klienta”.

Ani ten argument, ani przeszłość głównego oskarżonego nie przekonały sądu. Członkowie gangu – poza trzema – zostali skazani na kary więzienia od dwóch do sześciu lat. Siemiątkowski wyszedł na wolność po trzech – został ułaskawiony przez prezydenta Ignacego Mościckiego.

Pokoje wapnem bielone

Gangsterzy nie byli jedynym zmartwieniem handlarzy i kupujących na Kercelaku. Dla wielu dużo poważniejszym problemem była ich codzienność i towarzyszący jej niedostatek. Okolice targowiska należały do najbiedniejszych rejonów Warszawy. Czuć i widać to było niemal na każdym kroku – zarówno na ulicach, jak i w domach. Już samo zbliżenie się w okolice placu przenosiło człowieka w inny świat. Pisarka Helena Boguszewska opowiadała, że „przybysz z dalekiego śródmieścia zwraca powszechną uwagę i czuje się jak intruz wśród tych nie ruszających się z miejsca tubylców, wśród tego tłumu, który jest tu u siebie, na Gęsiej, na Gęsiej, na Gęsiej! Oszalała z przepełnienia ulica już sama nie wie, co ma robić, żeby jeszcze więcej ludzi pomieścić. Już jej nie wystarcza jeden szereg domów, już na podwórzach za drewnianymi frontami wyrastają wielkie kamienice”.

W tym zagęszczeniu nieustannie brakowało słońca, świeżego powietrza i jakiejkolwiek zieleni. Dominowały szarości, przybrudzone i smutne. Pisał o tym Jerzy Stempowski, który mieszkał w tamtej okolicy od 1926 r. Podwórze jego domu oddzielone było od sąsiedniej działki żelaznymi sztachetami, o które oparto śmietniki. Jedynym urozmaiceniem było wysokie, ale wątłe drzewo „o czarnych gałęziach i nielicznych bladych liściach”.

Jego mieszkanie było typowym „dla tej dzielnicy trzypokojowym mieszkaniem robotniczym. Z wąskich i ciemnych schodów przez sklecone z dębowych tarcic drzwi wchodziło się do ciemnego korytarza, w końcu którego znajdowała się kuchnia. Z korytarza troje drzwi prowadziło do tyluż niewielkich, leżących w jednej linii i bielonych wapnem pokoi”. Monotonii dopełniały unoszące się nad Wolą dymy z kominów fabryk. Wciskając się do mieszkań, nadawały im barwę szarą, a gdy osadu było bardzo dużo – żółtą. Jednego tu nie brakowało – hałasu. Przez otwarte okna spływały do Stempowskiego odgłosy awantur wszczynanych przez pijanych, uroczystości rodzinnych, czasem bójek. Okrzyki z podwórek zwiastowały narodziny i zgony.

Z ponurego krajobrazu szarej Woli wyłaniała się jedna barwna plama – targowisko.

Reklama dźwignią handlu

Na pozór Kercelak był uporządkowany. Każda branża miała wydzielony obszar na placu. Idąc od ul. Leszno w stronę Chłodnej, mijało się najpierw sprzedawców artykułów spożywczych, pościeli i obuwia, po nich następowały stoiska z ubraniami oraz klatki z gołębiami, dalej narzędzia, wszelakie artykuły mechaniczne i sprzęty muzyczne, a na końcu – artykuły żelazne. Każdy z sektorów był zbudowany z solidnych, drewnianych bud, które poustawiano wzdłuż wewnętrznych uliczek. Pomiędzy nimi niby wyspy wyrastały budki restauracje, w których można było zjeść flaki z pulpetami, schabowe, bigos, grochówkę. Potrawy podawano z obłożonych sianem kotłów. Klienci mieli do swojej dyspozycji nawet niewielkie stoliki, na których w pudełkach po mydle do golenia czekały na nich przyprawy.

Wiele osób sprzedawało prosto z ręki. Nazywano ich „naręczniakami” albo „koszykowymi babami”. Oni mieli wykupione bilety zezwalające na handel, ale istniała też spora grupa nielegalnych handlarzy. Ci krążyli po targu z teczkami, w których nosili swój towar – często kradziony.

Nad tym pozornym ładem unosiła się mieszanka zapachów – jedzenia, potu, żywych i martwych zwierząt. Pisarz Wojciech Żukrowski wspominał: „Sprzedawano tu oprócz przydatnych jeszcze rupieci, nowe buty, ubrania, czapki, wszystko pokątnej produkcji, nieobjętej żadną ewidencją, taniej, tandetnej, ale na oko wcale efektownej. Mnie jednak interesowały: morskie świnki, białe myszki, spiętrzone klatki ze śpiewającym drobiazgiem: pełne szpaków, szczygłów i gilów. Kiedyś nawet widziałem łażącego między straganami bociana ze zwichniętym skrzydłem, jakoś tu przy ludziach przezimował. Rzucano mu szczodrze kurze flaki, a on kolnięciami dzioba odpędzał sparszywiałe kundle, które go chciały ubiec”.

Największe bogactwo Kercelaka stanowił jego język. Bronisław Wieczorkiewicz, znawca gwary warszawskiej, twierdził wręcz, że mowa targowiska była „istnym majstersztykiem reklamy”. Od rana do wieczora sprzedawcy przekrzykiwali się, zachwalając swój towar. „Bielizna, krawaty – pełna długość ręcznej roboty, wybrać, przebrać, panowie! Rano trzy złote, teraz tylko złoty!”. W innym miejscu ktoś zachęcał do kupna koszul: „Ludzka praca się marnuje na tym wózku! Ludzie! Ludzie! Co się dzieje? Oryginalne, czysto webowe [z cienkiego płótna lnianego – red.], tylko po 10 groszy! Brać i dziękować! Wielka oszczędność w rodzinie! Warto wiedzieć, co dziś można kupić za jedne 10 groszy!”.

Prawdziwymi artystami w swoim fachu byli twórcy bazarowej poezji, którzy nawet ze sprzedaży wody sodowej z sokiem potrafili uczynić sztukę: „Kielich wina, jak malina, / Pije Stasiek i Maryna! / Teściowa, jak piła, / Drugie sto lat żyła! / Kto na żołądek choruje, / Niech naszą bombę spróbuje! / Szklanka tylko jedne 3 grosze!”.

Kraina marzeń

Ten język w połączeniu z plątaniną uliczek i barwnością oferowanego towaru przyciągały jak magnes dzieci. Maria Wisłowska pisała, że „na placu Kercelego kłębił się tłum, nad straganami wisiały buty z cholewami, w malutkich siateczkach migały żółte plamy kanarków. Owszem, miałam ochotę obejrzeć z bliska te kanarki, posłuchać ich świergotu, przyjrzeć się gruchającym gołębiom o tęczowych podgardlach, ale mama nie pozwalała wysiadać z tramwaju i zagłębiać się w gąszcz Kercelaka. Powodowała nią widocznie troska pedagogiczna, abym za wcześnie nie przyswoiła sobie zbyt soczystego słownictwa”.

Również Żukrowski długo musiał się mierzyć z zakazem samotnych wypraw. „A targowisko kusiło. Było to miejsce, które mogło zaspokoić wszystkie chłopięce marzenia. Labirynt kramów, budek, wózków z towarem, a często po prostu stołów oklejonych jaskrawą tapetą lub płacht rozłożonych na bruku, pełnych połamanych cudowności”. W latach 70. w tygodniku „Stolica” przyrównano Kercelak do arabskiego bazaru, jakie można spotkać np. w Bagdadzie.

Targowisko miało również swoje edukacyjne walory. Gustawa Jarecka, pisarka, która zginęła potem w getcie warszawskim, w reportażu o księgozbiorach Kercelaka notowała: „Obok blaszanych łóżek z medalionami kolorowych pejzaży, koło używanych płyt stoją w oszklonych półkach rzędem, leżą na stole stosami książki stare, bez okładek i z okładkami o zatartych napisach. Leżą najlichsze, bo stąd łatwo ściągnąć. Coraz to ktoś przystaje i oczami wodzi po tytułach. «Rinaldo Rinaldi» wsparł się o «Rewolucję» St. Grabskiego. Inne rozchodzą się, jak przystoi wedle treści, na tej samej półce w różne strony. Z jednej «Kryzys demokracji», z drugiej «Wygnana w dzień ślubu. Tragedia panny z dobrego domu». «Miłość i zbrodnia» pochodzi z wydawnictwa polskiego i chrześcijańskiego, co zostało zaznaczone na okładce”.

Zadziwiać może, jak wielu pisarzy i publicystów związało swoje życie z Kercelakiem. To nie tylko Stempowski, który trafił na niego już jako dorosły człowiek, Wisłowska czy Żukrowski, lecz także – najbardziej dziś znany – Miron Białoszewski. Autor „Pamiętnika z powstania warszawskiego” wychowywał się w kamienicy na Lesznie 99. W szkicu zatytułowanym tak jak ten adres pisał: „Róg Wroniej. Na samym rogu był sklep kupca, gdzie się ludzie nie targowali o ceny. Od strony Wroniej była poczta. (…) W podwórzu był magiel. Strasznie lubiłem tam chodzić z Nanką i mamą. W maglu były wielkie kosze. Bardzo mroczne. Dużo bab i gadania, co mnie zajmowało”.

Nie sposób wykluczyć, że to gadanie pobudzało dziecięcą wyobraźnię równie mocno, co sam bazar. Tadeusz Wiwatowski, historyk literatury, przez długie lata był sąsiadem Stempowskiego i Białoszewskiego. Jeden z jego przyjaciół, również filolog, opowiadał, że podczas okupacji Tadeusz wielokrotnie go odwiedzał. Przychodził na noc, „stawiał przed nami tęgą flaszę i malowniczym językiem, dosadnie, przetykając słowa warszawską metaforą opowiadał”. I choć miał za sobą lata badań nad twórczością Stanisława Wyspiańskiego, Elizy Orzeszkowej czy Stanisława Przybyszewskiego, to język Kercelaka, to soczyste słownictwo, przed którym Wisłowską chroniła jej matka, dalej w nim tkwił.

A legenda trwa

Ostatni raz Wiwatowski w okolicach placu Kercelego znalazł się w sierpniu 1944 r., kilka dni przed śmiercią. Ale wtedy bazaru już nie było. Od początku okupacji nielegalna część handlu na nim zyskała na znaczeniu. Można tam było dostać już nie tylko kradzione sprzęty czy nawet rasowe psy, lecz także, a może przede wszystkim – broń i fałszywe dokumenty. Niemcy, zdając sobie z tego sprawę, urządzili dwie duże łapanki, w wyniku których zostało aresztowanych ponad cztery tysiące osób. Duże zniszczenia spowodował sowiecki nalot z września 1942 r. Powstanie ściągnęło na targowisko koniec, choć zaraz po wojnie próbowano je odbudować.

Porównanie Kercelaka do bagdadzkich bazarów zyskało nowy wymiar. W 1258 r. mongolska armia zdobyła stolicę imperium Abbasydów. Jego mieszkańców wymordowano, zaś wiele budynków zniszczono. Trudno dzisiaj znaleźć w Bagdadzie ślady dawnej świetności, tak jak nie sposób dopatrzeć się w Warszawie śladów Kercelaka. Pusty plac wchłonęło rozrastające się miasto. ©Ⓟ