Prawie połowa decydujących się na dobrowolną zasadniczą służbę wojskową po jej zakończeniu zostaje w mundurze. Ale do 300-tysięcznej armii droga wciąż daleka.

Prawie połowa rekrutów, którzy wstąpili do dobrowolnej zasadniczej służby zawodowej, po zakończeniu szkolenia specjalistycznego zostaje żołnierzami zawodowymi. W tym roku na tzw. dobrowolny pobór zdecydowało się 33 tys. młodych ludzi. Mimo to wydaje się, że plany odchodzącego ministra obrony Mariusza Błaszczaka, mówiące o 250 tys. żołnierzy zawodowych w czasie pokoju, w krótkiej perspektywie będą nie do zrealizowania.

Choć żadna z partii politycznych nie mówi o odwieszeniu powszechnego poboru, to ponad rok temu ustawą o ochronie ojczyzny wprowadzono tzw. dobrowolny pobór, nazywany dobrowolną zasadniczą służbą wojskową (DZSW). Ma ona dwa etapy. Pierwszy, który obecnie trwa do 27 dni, to szkolenie podstawowe. Kończy się ono przysięgą wojskową i wówczas rekruci mogą zdecydować, czy chcą się dalej szkolić. – Odsetek żołnierzy, którzy ukończą szkolenie podstawowe DZSW i pozostają w służbie na szkolenie specjalistyczne, stanowi średnio ok. 70 proc., w zależności od wielkości turnusu – wyjaśnia ppłk Justyna Balik, rzeczniczka Centralnego Wojskowego Centrum Rekrutacji.

Drugi etap trwa do 11 miesięcy i po nim można podpisać kontrakt zawodowy. – Jeżeli chodzi o odsetek żołnierzy, którzy ukończyli szkolenie specjalistyczne DZSW i pozostali w służbie jako żołnierze zawodowi, to w 2023 r. wyniósł on 73,1 proc. – dodaje ppłk Balik. Dlaczego reszta rezygnuje? – Główny zarzut to zbyt wczesna pobudka. Studenci wojskowi narzekają też, że ci cywilni przychodzą na zajęcia na godz. 10, a oni są budzeni o 5.40. Część narzeka na posiłek, w tym m.in. brak kakao, oraz na duży wysiłek fizyczny. Rzeczywiście dajemy szansę na służbę w armii zawodowej, ale później też jesteśmy wymagającym pracodawcą poprzez to przysłowiowe dokręcenie śruby, celem wyrobienia nawyków żołnierza – tłumaczył w ubiegłym tygodniu na łamach DGP ppłk Grzegorz Marcińczak, szef Wojskowego Centrum Rekrutacji Warszawa-Śródmieście.

Jak informuje z kolei resort obrony, do „dobrowolnego poboru” od momentu wejścia w życie ustawy o obronie ojczyzny zgłosiło się 50 tys. ochotników. „Aktualnie w szyku jest 15 975 szkolonych, na VII turnusie – szkoli się 4530 ochotników, a szkolenie specjalistyczne odbywa 11 445 żołnierzy” – czytamy. Nieco zaokrąglając, można stwierdzić, że z tych 50 tys. rekrutów ok. połowa została bądź zostanie żołnierzami zawodowymi. Jednak do 300-tysięcznej armii, o której mówi minister obrony Mariusz Błaszczak i która ma liczyć ok. 250 tys. żołnierzy zawodowych, droga jest wiąż bardzo daleka. Dziś mamy ok. 130 tys. żołnierzy zawodowych. Choć DZSW jest świetnym rozwiązaniem, by szkolić rezerwy i pozyskiwać nowych żołnierzy, wydaje się, że w najbliższych latach liczba chętnych do wstępowania w jej szeregi będzie maleć z co najmniej dwóch powodów.

Po pierwsze, minie efekt świeżości i zagospodarowani zostaną ci ludzie, którzy od dawna chcieli spróbować „przygody w wojsku”, ale wcześniej nie mieli odpowiedniej dla siebie oferty. Po drugie, sytuacja demograficzna i fakt, że kolejne roczniki są coraz mniej liczne. O ile w tym roku resort obrony zwiększył limit przyjęć z 25 tys. do 33 tys., to na przyszły rok ustanowiono go na poziomie 30 tys. Inną kwestią jest to, że na razie dobrowolna służba jest pod specjalnym nadzorem resortu. – Oni dostają lepszy sprzęt niż zawodowi żołnierze i jednocześnie nie muszą wykonywać najbardziej uciążliwych zadań, nie mają też służby w weekendy – mówi jeden z żołnierzy znających kulisy jej funkcjonowania. Trudno ocenić, na ile ta strategia będzie skuteczna w dłuższym okresie. Wreszcie trudno też ocenić, na ile pojawienie się DZSW wydrenuje inne kanały rekrutacji do Wojska Polskiego.

Jak to się przekłada na zwiększenie liczby żołnierzy zawodowych w Wojsku Polskim do 250 tys.? W ubiegłym roku żołnierzami zawodowymi zostało prawie 14 tys. ludzi, a 9 tys. odeszło ze służby, czyli przyrost wyniósł 5 tys. żołnierzy. Nawet więc jeśli w tym roku pojawi się ok. 20 tys. nowych zawodowców (DZSW, studenci uczelni wojskowych po pierwszym roku i inne kanały rekrutacji), a liczba odejść będzie podobna, to żołnierzy zawodowych przybędzie nieco ponad 10 tys. To oznacza, że nawet gdyby sytuacja demograficzna się nie pogarszała, proces ten zajmie co najmniej 10 lat. Tymczasem resort obrony komunikuje, że dojście do tej wielokrotnie powtarzanej liczby 300 tys. żołnierzy zajmie „kilka lat”.

Wydaje się, że wyniki wyborów odeślą do lamusa temat 300-tysięcznej armii w czasie pokoju, a resort obrony wkrótce będzie miał nowego szefa. Choć nie wiemy, kto nim będzie, warto pamiętać, że Koalicja Obywatelska w przedwyborczym kwestionariuszu DGP mówiła, że armia powinna liczyć „150 tys. żołnierzy zawodowych (bez dopisywania do tej liczby studiujących w szkołach wojskowych lub wydziałach wojskowych uczelni cywilnych oraz przenoszenia pracowników cywilnych), 30 tys. żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej, 30 tys. dobrowolnej służby oraz 300–400 tys. szkolonej rezerwy”. Jeśli ten plan faktycznie zostanie wprowadzony w życie, można się spodziewać, że w najbliższych latach przejście z DZSW do służby zawodowej będzie trudniejsze z powodu silniejszej konkurencji, a to będzie oznaczać, że kandydaci będą musieli spełniać bardziej wygórowane kryteria. ©℗