Podziały polityczne osiągają rekordowe poziomy. Ale jest dobra wiadomość: w XXI w. nie prowadzą już do gorących wojen.

W Polsce jest potężny obóz zdrady narodowej – powiedział 13 sierpnia Jarosław Kaczyński. Dzień później poszedł w metafizykę, mówiąc, że Donald Tusk „to czyste zło”. Jeśli Kaczyńskiemu opozycja kojarzy się z szatanem, to z kolei opozycja porównuje Kaczyńskiego z Putinem, choć zwykle nie ujmuje tego wprost. Dużo mówi za to o rządach PiS jako zagrożeniu dla demokracji albo o prawicowym autorytaryzmie. Władysław Kosiniak-Kamysz uważa, że „demokracja bezpośrednia w wykonaniu PiS to oszustwo i kłamstwo”, a Tomasz Grodzki poetyzuje o „czarnej nocy autorytaryzmu”.

Konflikt społeczny – którego ostry język polityków jest jednocześnie odbiciem i jedną z przyczyn – dotarł do punktu, w którym rozmowa przestaje być możliwa. Badania pokazują, że to zjawisko nie dotyczy wyłącznie Polski, a większości zachodnich demokracji. Jonathan Haidt, psycholog ewolucyjny (autor książki „Prawy umysł. Dlaczego dobrych ludzi dzieli religia i polityka?”), twierdzi, że „jesteśmy na drodze do katastrofalnej porażki naszej demokracji”.

Nie byłbym aż tak wielkim pesymistą. Współczesna demokracja radzi sobie z wewnętrznymi napięciami znacznie lepiej niż jej wcześniejsze wersje.

Demokracja wpatrzona w otchłań

Polaryzacja polityczna. Wszyscy – nawet ci, którzy ją zaostrzają – zadeklarują, że to zjawisko złe i należy je zwalczać. Dodatkowo wszyscy są dziś przekonani, że jej poziom w społeczeństwie jest najwyższy w całej dotychczasowej historii. Innymi słowy, stoimy w obliczu olbrzymiego zagrożenia.

Nikt jednak nie wie do końca, o czym mówi. Andreas Schedler, politolog z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego w Budapeszcie, w artykule „Rethinking Political Polarization” zwraca uwagę, że analiza porównawcza w zakresie polaryzacji politycznej została „zbudowana na niepewnych fundamentach koncepcyjnych”, a będącym obecnie w użyciu pojęciom polaryzacji brak jest „wyraźnego rdzenia znaczeniowego”. To jasne, że chodzi o konflikt społeczny, ale na jakim tle? Ideologicznym? Afektywnym? Przecież zarówno programowe, jak i emocjonalne animozje między przeciwnikami politycznymi same z siebie nie muszą powodować niezdrowych podziałów. Kiedy więc, pyta Schedler, zwykły konflikt polityczny się patologizuje?

Jego zdaniem polaryzacja polityczna zaczyna się, gdy „rywale zaczynają postrzegać siebie nawzajem jako wrogów demokracji”. Do tej sytuacji nie dochodzi z dnia na dzień, trudno więc o jednoznaczną odpowiedź na pytanie, kto zaczął. W naszym przypadku: czy to opozycja pierwsza oskarżyła PiS o autorytaryzm, czy też PiS opozycję o zdradę? Teraz to już nie ma znaczenia. Bo machina polaryzacji ruszyła. „Roszczenia i kontrroszczenia dotyczące naruszeń zasad demokratycznych mają tendencję do przekształcania się w narracje, w których obie strony opisują siebie nawzajem jako egzystencjalne zagrożenia dla demokracji” – stwierdza Schedler.

Jego artykuł ukazał się w 2023 r., a dwa lata wcześniej opublikowano badanie zbieżne z przedstawionymi w nim sugestiami metodologicznymi. Oto, jeśli główni pretendenci do politycznego tronu uznają się wzajemnie za wrogów ustroju jako takiego, to spodziewać się należy, że wielu wyborców uwierzy wszystkim jednocześnie i zagłosuje na partie antyestablishmentowe. Idąc tym tropem, Fernando Casal Bértoa i José Rama Caamaño w „Polarization: What Do We Know and What Can We Do About It?” (Polaryzacja: Co wiemy i co możemy z tym zrobić?) przeanalizowali odsetek głosów oddanych na te partie w Europie na przestrzeni ostatnich 100 lat. Wyniki potwierdzają powszechną intuicję. Od 1900 r. „polityka partyjna na kontynencie nigdy nie była tak spolaryzowana (zwłaszcza na Zachodzie) jak dzisiaj. Z bardzo nielicznymi wyjątkami (np. Malta, Szwajcaria) polaryzacja rośnie we wszystkich krajach Europy Zachodniej, zwłaszcza w tych dotkniętych imigracją (np. Austria, Francja, Niemcy, Holandia) i/lub kryzysem gospodarczym (np. Hiszpania, Włochy, Grecja i Cypr). (...) W większości krajów wybory o najwyższym poziomie polaryzacji od II wojny światowej odbyły się w ciągu ostatnich 10 lat” – piszą naukowcy.

Czytając ostatnie zdanie, można poczuć dreszcz przerażenia, prawda? Ja jednak odczuwam delikatną ulgę. Bo czy polaryzacja, z którą mamy do czynienia obecnie, może zwiastować nieszczęścia porównywalne z wojnami światowymi? Oczywiście nie można tego wykluczyć, ale historyczne spojrzenie wstecz pozwala wysnuć przypuszczenie, że ostrze konfliktu społecznego się stępiło. I że sobie tę polaryzację jakoś oswoiliśmy: ma ona charakter bardziej werbalny niż realny. Nie prowadzi do skrajnych czynów i wydarzeń w naprawdę masowej skali.

Wieczna walka

Dla oceny powagi zjawiska polaryzacji politycznej znaczenie ma nie tylko jej stopień, lecz także potencjalne efekty. Owszem ekstremizm będący zjawiskiem towarzyszącym podziałom doprowadził chociażby do „ataku na Kapitol” w 2021 r. przez kwestionujących wyniki wyborów zwolenników Donalda Trumpa. Z kolei słabnąca wiara w demokrację (to też wynik polaryzacji) pozwala utrzymać się przy władzy takim jednostkom, jak Viktor Orbán, który dzisiaj jest jednym z hamulcowych międzynarodowej pomocy dla Ukrainy. Podobnie wiele z problemów o charakterze globalnym pozostaje bez rozwiązania ze względu m.in. na impas, którego jedną z przyczyn jest polaryzacja.

Innymi słowy, zjawisko to na pewno ma poważne i negatywne skutki. Więc jeśli faktycznie jest tak, że ma ono obecnie rekordową intensywność, to – biorąc pod uwagę fakt, że żyjemy w świecie niepomiernie bardziej złożonym niż jeszcze nasze matki i nasi ojcowie; w świecie, w którym ściera się rekordowo dużo interesów i który jak nigdy dotąd narażony jest na działanie nieszczęśliwych zbiegów okoliczności – skutki te są wyjątkowo łagodne. Wydaje się, że 8 mld skłóconych w tak wielkim stopniu mieszkańców globu, z których każdy wierzy w co innego i wspiera inne rozwiązania polityczne, to recepta na samozagładę w kilka miesięcy. A jednak życie się toczy i nawet – zaryzykuję tezę – świat mimo wszystkich swoich problemów idzie naprzód. Wcale nie ku przepaści.

Gary W. Gallagher, profesor historii z Uniwersytetu Wirginii, w artykule zamieszczonym na theconversation.com pisze w kontekście USA – państwa, w którym polaryzacja jest większa niż w jakimkolwiek kraju Europy – że „obecne podziały bledną w porównaniu z tymi z połowy XIX w.”. „Dzisiaj, gdy jakiś wpływowy aktor chce wyrazić niezadowolenie, robi to na jakiejś gali wręczenia nagród. W kwietniu 1865 r. członek jednej z najbardziej wpływowych rodzin aktorskich wyraził swoje niezadowolenie, strzelając Abrahamowi Lincolnowi w tył głowy. Dzisiaj Amerykanie regularnie obserwują retoryczne poszturchiwanie się kongresmenów w sali obrad. W maju 1856 r. senatorowie Preston Brooks i Charles Sumner wdali się w krwawą bójkę na parkiecie senatu, bo Sumner skrytykował Brooksa za wzięcie sobie «nierządnicy i niewolnicy» za «kochankę»” – przypomina badacz. Ostatnie wybory prezydenckie w USA sprowokowały dyskusję na temat tego, w jaki sposób Teksas czy Kalifornia mogą się odłączyć od reszty kraju. „Tymczasem po wyborze republikańskiego prezydenta w 1860 r. siedem stanów posiadających niewolników po prostu się odłączyło” – pisze Gallagher.

Wróćmy na nasze podwórko. Podziały w społeczeństwie w ciągu ostatnich 300 lat niejednokrotnie owocowały narodowymi tragediami. W XVIII w. skłócona szlachta doprowadziła do rozkładu państwa, które stało się łatwym łupem dla zaborców. W XIX w. krwawym owocem konfliktu społecznego była rabacja galicyjska, antyszlacheckie powstanie sprowadzające się do pogromów urządzanych na dworach. W okresie międzywojennym polaryzacja objawiła się zabójstwem prezydenta, zamachem stanu i Berezą Kartuską. I nie zmniejszyła się nawet po wybuchu II wojny światowej. Już we wrześniu polscy politycy na uchodźstwie we Francji zaczęli snuć intrygi. Prezydent Ignacy Mościcki wyznaczył na następcę gen. Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego, na co nie chciał się zgodzić gen. Władysław Sikorski, więc razem ze swoimi zwolennikami rozpętał kampanię pomówień, która przedstawiała Wieniawę jako narkomana, hazardzistę, alkoholika, w dodatku o faszystowskich sympatiach. „Wydarzenia paryskie z trzeciej dekady września 1939 r. można uznać za zamach stanu. Trwały jeszcze walki w kraju, nie wszyscy skapitulowali, a emigracyjni politycy nad Sekwaną już skakali sobie do gardeł” – pisze historyk Sławomir Koper w „Polskim piekiełku”.

Wtedy to była polaryzacja, nie to co dzisiaj… Obecnie często wyolbrzymiamy jej skalę, rozumując ahistorycznie, poza kontekstem, w poczuciu nieuzasadnionej wyjątkowości. Tymczasem relatywnie jest ona dziś mniejszym zagrożeniem niż kiedyś. Jaki czynnik stępił jej ostrze na tyle, że zadawane nim rany nie wydają się dzisiaj na tle historycznym szczególnie głębokie? Przede wszystkim instytucje demokratyczne, mimo że wciąż niedoskonałe, są nieustannie ulepszane. Jednostka w starciu z machiną państwa jeszcze 50 lat temu nie miała właściwie nic do powiedzenia. Urzędnik był panem i władcą. Na przestrzeni ostatnich dekad podmiotowość jednostki rośnie i z petenta staje się klientem instytucji. Ulepszaniu instytucji służy współpraca międzynarodowa, zwłaszcza gospodarcza. Rynek nie lubi kłótni, więc premiuje państwa, które przyjmują przyjazny model zarządzania. Najważniejszy jest jednak dobrobyt – społeczeństwa Zachodu mogą być skrajnie rozemocjonowane, ale te emocje na razie nie są w stanie naruszyć zakotwiczonej głęboko świadomości, że nie warto ryzykować przyjemnego życia dla niepewnego rezultatu poparcia naprawdę szalonych i skrajnych idei.

Lubię albo nienawidzę

To, że system demokratyczny jest dziś odporniejszy na negatywne skutki polaryzacji niż jego wcześniejsze wersje, nie powinno nas pocieszać. Jesteśmy świadkami odkrywania kolejnych den podziałów. Gdy myślimy, że debata publiczna nie może upaść niżej, jesteśmy nieustannie niemiło zaskakiwani. Znajdujemy się, powiedziałby Haidt, w „spirali polaryzacji”. Jego zdaniem coś „zmieniło się w systemie operacyjnym społeczeństwa”.

W artykule „The Polarization Spiral”, napisanym wspólnie z Gregiem Lukianoffem, Haidt przekonuje, że za zmianą tą stoją konkretne internetowe narzędzia wprowadzone w ciągu ostatnich 14 lat przez media społecznościowe. Oto „przed 2009 r. kanały mediów społecznościowych były prawie całkowicie chronologiczne, treści były głównie osobiste (a nie polityczne)”, ale po 2009 r. pojawiła się rzecz, która „wypaczyła tkankę społecznej czasoprzestrzeni”. Wprowadzono na Facebooku, a potem Twitterze przycisk „Lubię to” oraz możliwość dzielenia się treściami. Użytkownicy nagle uzyskali „dwa superszybkie sposoby na powiedzenie, co im się podoba, i mogli to robić wiele razy na minutę”, a big techy zarządzające platformami zaczęły pozyskiwać „znacznie więcej informacji na temat zachowania każdego użytkownika i zaczęły optymalizować kanały informacyjne ludzi za pomocą algorytmów, które stale poprawiały zdolność platformy do angażowania użytkowników i utrzymywania ich kliknięć”.

W sieci wytworzyły się bańki informacyjne i komory echa, czyli kręgi osób słuchających wyłącznie samych siebie, utwierdzających się wzajemnie w prostym światopoglądzie i wykluczających ze swojego grona wszystkich, którzy wykazują jakiekolwiek wątpliwości. Gdy więc w grupie zwolenników jednej partii pojawiło się przekonanie o niedemokratyczności oponentów, cyfrowa machina lajkowania i dzielenia się przekonanie to doprowadzała do paranoicznej skrajności. Politycy, widząc to, zaczęli dolewać oliwy do ognia, wyjątkowo aktywnie wykorzystując w sposób oficjalny i nieoficjalny kanały internetowe.

Walka z tym właśnie zjawiskiem stanowi część oficjalnego uzasadnienia dla unijnego rozporządzenia „w sprawie przejrzystości i targetowania reklamy politycznej”. Ma ono istotnie ograniczyć możliwość korzystania w sieci z płatnych kampanii reklamowych o charakterze politycznym na podstawie zaawansowanych technik mikrotargetowania. Regulacja ta wejdzie prawdopodobnie w życie jeszcze w tym roku, ale nie powinniśmy się z tego cieszyć. Po pierwsze dlatego, że została zaprojektowana tak, że będzie ograniczać efektywnie widoczność w mediach społecznościowych niemal wszystkich, a nie tylko płatnych, treści o charakterze politycznym. Treści te będą zaś bardzo szeroko definiowane: jako wszystkie przekazy, które mogą mieć wpływ na wynik wyboru. Drżyjcie NGO, dziennikarze społeczni, a nawet zwykli vlogerzy od popkultury, bo jeśli przecież w waszej, dajmy na to, recenzji filmowej uznacie jakiś wątek społeczny podejmowany w danym obrazie za istotny, to może zostać to uznane za wypowiedź polityczną, w wyniku czego wasz kanał czy profil zniknie z rekomendacji.

Po drugie, próba zahamowania spirali polaryzacji za pomocą regulacji internetu wynika z uproszczonego obrazu świata. Uproszczenie numer jeden to prymitywizacja narracji Haidta i uznanie, że media społecznościowe są główną przyczyną podziałów. Uproszczenie numer dwa natomiast to przekonanie, że treści polityczne budują bańki światopoglądowe bez względu na to, za pomocą których serwisów są przekazywane. Tymczasem istnieją badania pokazujące, że co platforma, to obyczaj, np. na FB zachodzi większa segregacja światopoglądowa niż na Reddicie, a z kolei YouTube, choć nie prowadzi do radykalizacji poglądowej ani w prawo, ani w lewo, to jednak ma w algorytm wmontowany delikatny odchył lewicowy. To ostatnie zostało wykazane w badaniu „YouTube’s recommendation algorithm is left-leaning in the United States” opublikowanym w sierpniu tego roku. Widać, że na rynku w zakresie tego, jak działają algorytmy, panuje różnorodność i konkurencja, a regulacje, które z definicji tłuką wszystkich tą samą pałką, zredukują je, nie pozwalając wygrać najlepszym rozwiązaniom. Nie mówię, że nie należy regulować wcale, ale na pewno znacznie mniej inwazyjnie i z większym namysłem.

Odrobina realizmu

Nie ma co się łudzić. Nie wyeliminujemy całkowicie zjawiska polaryzacji politycznej. Nie byłoby to zresztą pożądane. Jej całkowity brak charakteryzuje państwa rządzone totalitarnie. Ponadto rozsądne poziomy podziałów przynoszą korzyści. Należą do nich m.in. zwiększona kontrola nad procesem legislacyjnym i egzekutywą (skoro nie ufamy niedemokratycznemu naszym zdaniem rządowi, dokładniej patrzymy mu na ręce), obniżony poziom korupcji (wraz z rosnącą polaryzacją rosną postrzegane koszty zaangażowania w zachowania łapówkarskie) czy zwiększona frekwencja wyborcza (jeśli odczuwamy silniejsze emocje przeciw bądź za konkretną partią, rośnie szansa, że zagłosujemy). Dodatkowo – to dobra informacja dla liberałów – polaryzacja ogranicza rozmiar rządu (trudniej się dogadać co do zwiększania wydatków). Na tym chyba pozytywne strony polaryzacji się kończą, a o negatywnych już pisałem. Największa niewiadoma to brak zdolności oszacowania, jak duży poziom polaryzacji politycznej nasz współczesny system demokratyczny jest w stanie wytrzymać. Że wyższy niż w przeszłości, to już wiemy, ale nie wypada kusić losu. Walka z polaryzacją za pomocą cenzurowania treści internetowych (walki z reklamą polityczną czy mową nienawiści) nie jest, co już wskazałem, najlepszym pomysłem. A więc co? Zakazać istnienia wszystkim partiom, które nie mają na sztandarach powszechnego pokoju i miłości? A może podawać ludziom – jak obywatelom świata przedstawionego w filmowej dystopii „Equilibrium” – narkotyk wyłączający negatywne emocje? Polaryzacja nie zmaleje też, gdy partie antyestablishmentowe dołączą do koalicji rządzących, czyli zostaną przytulone przez elity – historia uczy, że wtedy właśnie radykalizują się jeszcze bardziej.

Autorzy pracy „Polarization: What Do We Know and What Can We Do About It?” uważają, że szukając remedium na skrajny konflikt społeczno-polityczny, „patrzymy w złym kierunku”. Ich zdaniem źródłem polaryzacji są... partie głównego nurtu. Stały się na wielu poziomach dysfunkcyjne i oderwane od rzeczywistych problemów ludzi. Bértoa i Caamaño proponują kilkupunktowe rozwiązanie: partie muszą uniezależnić swoją organizację i funkcjonowanie od państwa, to nie np. subwencje, a zwolennicy powinny stanowić ich rację bytu; partie muszą się trzymać obietnic wyborczych, gdy już wygrają; muszą utrzymywać transparentność finansową; muszą proponować programy o zasięgu dłuższym niż jedna kadencja; muszą nauczyć się sztuki kompromisu; politycy, organizacje międzynarodowe, edukatorzy i media muszą zachęcać do rozumienia demokracji jako przestrzeni dialogu i wzajemnego szacunku.

Ta lista brzmi pięknie, ale mogła wyjść tylko spod pióra akademików bądź z ust miss świata. Jest skrajnie nierealistyczna. Naukowcy nie odpowiadają na kluczowe pytanie: jak zaszczepić w partiach chęć wdrażania takich zmian, skoro w obecnej sytuacji politycy całkiem dobrze się odnajdują? Po co im programy, skoro oduczyli wyborców, że te cokolwiek znaczą? Po co im transparentność, skoro ich fanatyczni zwolennicy wybaczą im każdą machlojkę?

Obawiam się, że i ja nie mam na to recepty. Mam jednak nieodparte wrażenie, że w polaryzacji politycznej mają bardzo silny i, niestety, negatywny udział media. Plagą stało się dziennikarstwo tożsamościowe, które każe uprawiać zwykłe partyjniactwo wystrojone w szaty wzburzenia moralnego. Ci, którzy nie chcą wejść w taką rolę, są wyzywani od „symetrystów” i odsądzani od czci i wiary. Tymczasem to właśnie są prawdziwi dziennikarze. I jeśli coś mogę zrobić jako element czwartej władzy dla antypolaryzacyjnej sprawy w Polsce, to opowiedzieć się po ich stronie: stronie spokoju, dystansu i namysłu. ©Ⓟ

Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute