Krzysztof Inglot, ekspert rynku pracy, założyciel Personnel Service, także opowiada o tym, że decyzja o niesieniu pomocy zapadła natychmiast. – Zaczęliśmy od 50 miejsc noclegowych w naszych hotelach pracowniczych. Podjęliśmy współpracę z ambasadą Ukrainy, pomagając jej znaleźć centra logistyczne. Dziś, dzięki zaangażowaniu naszych klientów, ale również innych agencji pracy, które włączyły się w akcję, mamy ich 50. Na granicę polsko-ukraińską wysyłaliśmy nasz rekrutobus, który był rodzajem przystani dla uchodźców – mogli tam naładować telefon, odpocząć i zjeść ciepły posiłek. Udostępniliśmy też bezpłatnie dla Ukraińców aplikację Workport, którą rozwijamy od kilku lat. Po wybuchu wojny wystarczyło wybrać pomiędzy kafelkami „Pomagam” a „Potrzebuję pomocy”. Dzięki temu poszukający wsparcia mogli je łatwo znaleźć, a firmy i osoby indywidualne dodać swoje ogłoszenie – wylicza.
Aleksandra Wierzba, specjalista ds. CSR w PepsiCo Consulting Polska, pamięta poranek, kiedy dowiedziała się o ataku na Ukrainę. – Jeszcze przed południem grupy pracowników mobilizowały się na wewnętrznych kanałach komunikacyjnych, szukając sposobów na pomoc Ukraińcom. Indywidualnie i jako organizacja. Przede wszystkim jednak zastanawialiśmy się, jak pomóc naszym koleżankom i kolegom z PepsiCo Ukraina, z którymi na co dzień współpracowaliśmy – opowiada. I podkreśla, że firma szybko utworzyła system wsparcia. Najpierw chodziło o to, by przejąć ludzi z granicy i znaleźć im dach nad głową, ale potrzeby szybko rosły. – Początek marca był okresem, gdy właśnie sprzedaliśmy nasze główne biuro w Warszawie. Budynek przy ul. Zamoyskiego był wyposażony w łazienki z prysznicami, kuchnie oraz wydzielone gabinety. Po lekkich przeróbkach idealnie nadawał się do ugoszczenia osób, dla których firma nie zdążyła wynająć mieszkań. W tym czasie zapotrzebowanie na wynajem w Warszawie było tak wysokie, że nie sposób było znaleźć jakiejkolwiek oferty, szczególnie że w wielu przypadkach znające się mamy i dzieci chciały zamieszkać razem. Dzięki zaangażowaniu zarządu oraz nowego właściciela nieruchomości udało się stworzyć hotel PepsiCo, w którym uchodźcy mogli zatrzymać się na dłużej – opisuje Aleksandra Wierzba.
Przed przyjazdem pierwszych rodzin podzielili się pracą. Był zespół rozkładający łóżka polowe, ścielący je, kolejny pomagający zainstalować małe AGD, przygotowujący system oznaczeń w języku ukraińskim, sortujący produkty spożywcze, higieniczne oraz odzież. Dodatkowo „opiekunowie rodzin” pomagali w sprawach administracyjnych tym, którzy zdecydowali się pozostać w Polsce, oraz tym, którzy ugościli potrzebujących u siebie.
Taki typ pomocy – doraźny i oparty na wolontariacie – dominował przez pierwsze trzy miesiące wojny. Z biegiem czasu wygasał. Dzięki współpracy firmy z PCK udało się m.in. otworzyć punkty integracyjno-edukacyjne w Puławach, Ciechanowie, Białousach czy Nowej Soli. – Chaos pierwszych dni wojny sprawił, że każdy czuł w sobie potrzebę pomagania. Nie ma dobrego słowa na opisanie sytuacji, w której jesteśmy teraz. Nie jest przecież stabilnie ani normalnie, ponieważ wojna trwa. Duże organizacje mają jednak know-how i zasoby, dzięki którym mogą działać szybciej i efektywniej. Biegacze mówią, że długie dystanse zalicza się głową – mówi Wierzba. Tak, w pierwszych tygodniach zryw był spektakularny, ale jeśli chęci i empatii ma starczyć na długo, to liczą się stabilność i doświadczenie.
Dla kogo ta Polska?
Inessa mieszka w Polsce od ponad sześciu lat. Jest z Odessy. Kończy polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. W Ukrainie uczyła się pięciu języków. Z polskim szło jej tak dobrze, że wystartowała w olimpiadzie, która była przepustką na uczelnię. Jej tata pracował w Sosnowcu, potem we Wrocławiu. Dziś jest w Kanadzie. A mama? W Odessie, w ich rodzinnym domu. I jeśli będzie się przeprowadzać, to najwyżej do Kijowa lub Lwowa. Dalej nie ma zamiaru. Ostatnio obrona zbiła w powietrzu 13 rakiet, ale niektóre trafiły w elementy infrastruktury, więc z obiecanego prądu na kilka godzin dziennie nici. – Mama ogrzewa więc mieszkanie gazem, bo ten jeszcze jest. Ugotuje też coś dla siebie, nakarmi zwierzęta – opowiada dziewczyna. – Wojna udowodniła, że macie olbrzymie serca, ale są wśród was ludzie podatni na dezinformację. Nawet bardzo inteligentne osoby trafiają pod wpływ mediów, zwłaszcza społecznościowych – mówi.
Co ją raziło i nadal razi? Współczesne wydanie hasła „Polska dla Polaków”, czyli „jak jesteś w Polsce, to się dostosuj, a jak ci nie pasuje, to do widzenia”. Na to nakłada się stereotyp uciekinierów wojennych, do którego nie pasują ładnie ubrane, pomalowane dziewczyny. – Znam takie, co nasłuchały się od „życzliwych”, by wracały do siebie – opowiada Inessa. Ale na drugiej szali jest historia z początku marca. Była w Nowym Dworze Mazowieckim, tłumaczyła dla grupy z Ukrainy, a jednocześnie ogarniała tony pomocy, ubrań, kosmetyków. Natknęła się na młodą kobietę z Charkowa, która wyraźnie potrzebowała odreagować. Następnego dnia wrzuciła na swój profil relację z tego, jak rozbija się drogimi autami z Polakami poznanymi właśnie na Tinderze. – Przez to sama miałam dylemat. Jestem tu, a oni walczą tam. Z myślenia, co mi wypada, a co nie, wyleczył mnie brat mamy – opowiada Inessa. – Zanim wyjechał, przekonywał mnie, bym nie marnowała ani chwili. On jest gotowy oddać życie, żebym ja mogła pójść do kawiarni, z synkiem na spacer do parku. On walczy za normalność dla nas.
Inessa jest przekonana, że nie wróci do Ukrainy. W Polsce ma męża, tu dwa lata temu urodziło się jej dziecko. I choć mogłaby jechać do Kanady, nie chce. Jest przekonana, że tak jak Polaków było stać na wielki zryw na początku wojny, tak i w czasach pokoju odnajdą wspólną drogę z Ukraińcami. – Może przez to, że wychowałam się w Odessie, mieście, które łączy wiele narodowości. Jasne, wciąż mam poczucie, że jesteście gospodarzami. Najmocniej widzę to w święta. Nie mam tu swojego domu rodzinnego, korzeni. Nie mam opowieści w stylu, że do tego sklepu chodziła moja babcia przed wojną. Ja dopiero tworzę nową rodzinę od podstaw. Ale wiem też, że mój syn nie będzie już miał tych dylematów. On jest dwujęzyczny, dwukulturowy. On jest Polakiem – podkreśla Inessa. A ona? – Ta wojna o każdym coś powiedziała – odpowiada dyplomatycznie. Niedawno była na placu zabaw. Tłumaczyła coś synkowi. Nagle podeszła do niej nastoletnia Ukrainka i ciężko zrugała ją za to, że mówi do dziecka po rosyjsku. – Wcześniej nawet się nad tym nie zastanawiałam, od zawsze byłam rosyjskojęzyczna. Ofuknęłam ją, by mnie nie osądzała. Ale potem się zreflektowałam, że to dziecko utraciło w życiu już wiele. Masz rację, przyznałam jej, Ukraińcy powinni gadać po ukraińsku.
Lekcja tolerancji trwa
Doktor Agnieszka Bukowska, socjolog, pedagog, terapeutka, mówi o impulsach. – Dla absolutnej większości społeczeństwa było jasne, że pomóc trzeba. Działaliśmy w trybie pogotowia. Czas na oddech przyszedł później – tłumaczy. Gdy pierwszy szok minął, gdy w końcu ruszyła machina wielkich instytucji pomocowych i państwowych, zaczęło się wydawanie numerów PESEL, część ukraińskich dzieci poszła do szkół, była okazja, by w końcu spokojniej się rozejrzeć. I nie wszystkim spodobało się to, co zobaczyli. Mieliśmy w głowie jeden obraz uchodźcy wojennego. Zapomnieliśmy, że bomby spadają tak samo na chaty, jak i na pałace. A strach o życie jest taki sam. Dlatego na naszych ulicach pojawiły się ekskluzywne samochody na wschodnich blachach, a do drogich butików zaczęły zaglądać klientki z Ukrainy. Oczywiście osobną kwestią jest to, co uchodzi na obczyźnie, gdy w ojczyźnie trwa krwawa wojna – mówi dr Bukowska. Zaraz zwraca jednak uwagę na dwie kwestie. Po pierwsze, tych, którym trzeba pomóc, jest więcej niż tych, którym można by zazdrościć grubości portfela. Po drugie, zawsze warto zadać sobie pytanie, jak w podobnej sytuacji zachowywaliby się nasi rodacy, i jeszcze spróbować sobie uczciwie na nie odpowiedzieć.
Terapeutka zauważa, że jakkolwiek byśmy się wzbraniali, wojna nam powszednieje. – Nie ma to nic wspólnego z akceptacją, jednak będąc stale narażonym na obrazy i przekazy, traktujemy je jak element naszej rzeczywistości. Jesteśmy codzienne bombardowani złymi informacjami. Na ich tle kolejna tragedia jest niestety właśnie elementem codzienności. A naszą reakcją jest grubsza zbroja, dystans – mówi dr Bukowska. – Przed nami ważny egzamin: co dalej – dodaje.
Przekonuje, że dawno nie było nam pisane mierzyć się z takim ogólnonarodowym wyzwaniem. – Nie ma nic pewnego. Myśleliśmy, że nigdy więcej w Europie wojny nie będzie. Kierunki bezpieczeństwa na uczelniach wygaszano. Uczono nas, że jak wojna, to cyberatak, a na pewno nie konwencjonalna broń i czołgi. Tymczasem do Ukrainy weszła Armia Czerwona i robi to, co w 1939 r. Prowadzę na uczelni przedmiot ryzyko w naukach społecznych. Szacuję więc ze studentami najróżniejsze ryzyka. Był COVID-19, jest wojna. Czego jeszcze możemy się spodziewać? Wszystkiego. Świat przewidywalny już był.
Doktor Anna Gutowska z Akademickiego Centrum Wsparcia Uniwersytetu Łódzkiego i Wydziału Nauk o Wychowaniu też była naszą rozmówczynią przed rokiem. Wówczas akademiki jej uczelni stały się schronieniem dla uchodźców, a ona była członkiem zespołu, który zawiadywał tym ruchem, organizowała m.in. pomoc rzeczową, psychologiczną i wsparcie wolontariuszy. – Tamto działanie, zwłaszcza na początku, było oparte na emocjach. Dziś w działaniach pomocowych jest więcej rozumu, a mniej emocji – ocenia. I nic w tym nadzwyczajnego. Bo, jak podkreśla, motywacja do niesienia pomocy zawsze jest czymś podparta. Pomagamy np. z miłości, z wdzięczności, w oczekiwaniu i nadziei na coś, ale też z lęku, w obawie przed czymś. – A wówczas mocno wybrzmiewały słowa wypowiedziane kiedyś przez Lecha Kaczyńskiego: „Dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a potem może i czas na mój kraj”.
Pomagając Ukraińcom, mieliśmy też pewne wyobrażenia, oczekiwania, które potem konfrontowaliśmy z rzeczywistością. – Okazało się, że nie jesteśmy identyczni. Stąd wątpliwości czy nawet animozje, które zaczęły się pojawiać. Ale one też są czymś naturalnym – ocenia dr Gutowska. Opowiada, jak kiedyś zajmowała się pracą socjalną i z tego okresu wyniosła przekonanie, że pomagać trzeba tak, by dana osoba… pomogła sobie sama. Nie można zabić w niej sprawczości, odpowiedzialności za siebie. Dlatego osoby, które mieszkały w kampusie, dostawały informacje, gdzie są szkoły dla dzieci, gdzie należy dopełnić formalności pobytowych, aplikować o pracę. Wszystko jednak robiły same. Z czasem były mobilizowane do tego, by szukać mieszkania i wybijać się na samodzielność. – To najlepszy sposób, by pomagać, jednocześnie zgniatając w zarodku ewentualne uwagi, że ktoś coś dostaje za darmo. Bo rzeczywiście jest w nas, Polakach, pewna zdolność uogólniania, wystawiania opinii. Jak Ukrainiec popełni przestępstwo pod wpływem alkoholu lub będzie sprawcą przemocy domowej, to wystarczy to niektórym, by swoją opinię rozciągnęli na wszystkich uchodźców. Zapominamy, że tego rodzaju doniesienia dotyczą także naszych rodaków.
– Jakie nowe wyzwanie nas czeka? – zastanawia się Anna Gutowska. Można założyć, że będzie nim adaptacja do nowej sytuacji, czyli życia w zdecydowanie bardziej wielokulturowym kraju niż rok temu. Z mniejszością ukraińską widoczną zwłaszcza w największych miastach. Młodym ludziom będzie łatwiej. Oni znają języki, wiedzą, że świat jest zróżnicowany, otwarty. A starsi? Niech przypomną sobie Polaków wyjeżdzających do Niemiec w latach 80. Oni nie uciekali przed wojną, chcieli inaczej żyć, lepiej zarabiać. Jak byli traktowani? Cóż, żarty o Polakach bolą do dziś. ©℗
Odruch serca polskiego społeczeństwa dał czas niezbędny do tego, by mogła zaistnieć pomoc systemowa. Dziś realia są inne. Są: finansowanie z budżetu, pomoc międzynarodowa, regulacje