Na Ukrainie nie bywam często, ale w miarę regularnie – co dwa, trzy lata. Zawsze wiązało się to z udziałem w mniej lub bardziej oficjalnych konferencjach. Nie byłbym w stanie natomiast zliczyć spotkań, jakie w ciągu ostatnich dwudziestu lat miałem z odwiedzającymi Polskę ukraińskimi politykami, urzędnikami, sędziami, a także członkami różnych organizacji pozarządowych.
Niemal zawsze jednak wracałem z Ukrainy ze smutną refleksją, że olbrzymie możliwości tego kraju nie mogą być w pełni wykorzystane z powodu bariery chyba jednak mentalnej, odziedziczonej po latach sowieckiej dominacji. Spotkania w Polsce też nie posuwały sprawy do przodu. Niby rozmawialiśmy o tym samym, zbliżonym językiem, dotknięci podobnym doświadczeniem, ale jednak jakby bez wiary w to, że polskie doświadczenia mogą być tam przydatne.
Jednym z najważniejszych problemów tych spotkań był samorząd terytorialny. Nie przestawaliśmy powtarzać ze swej strony, że nowy kształt administracji nie zależy tylko od wymiany ludzi na stanowiskach, że mechanizm demokratyczny sam w sobie nie jest w stanie sprawić cudów, że potrzebne są przede wszystkim gruntowne zmiany systemowe, polegające na przekazaniu samorządom lokalnym własności mienia służącego zaspokajaniu wspólnych potrzeb mieszkańców i stworzeniu warunków rzeczywistej samodzielności w rozporządzaniu tym mieniem, a przede wszystkim konieczne jest zbudowanie, nawet przy minimalnych środkach, stabilnej podstawy budżetowej. Środki publiczne są zawsze ograniczone, nawet w najbogatszych państwach, ale absolutnie fundamentalne są stabilne, przewidywalne źródła dochodów samorządowych. Konieczne jest także szerokie przekazanie zadań publicznych w ręce tych ośrodków władzy, które funkcjonują najbliżej mieszkańców, bo tylko tam, a nie w stolicach, ludzie najlepiej wiedzą, co jest im niezbędne w pierwszej kolejności.
Okazało się jednak ostatnio, że kropla potrafi drążyć skałę. Właśnie wróciłem z kolejnej konferencji, współorganizowanej szczęśliwie tym razem nie w Kijowie, ale w Winnicy, przez Stowarzyszenie „Ukraina-Polska-Niemcy”. Udało się na nią ściągnąć przewodniczącego rady najwyższej i kilku posłów, osobę odpowiedzialną za administrację publiczną u prezydenta państwa, przewodniczącego rady nadzorczej banku centralnego, a przede wszystkim – kilka setek ukraińskich, niemieckich, duńskich i naszych samorządowców. Tym razem, z miłym zaskoczeniem, dało się odczuć naprawdę wyraźną zmianę klimatu wokół decentralizacji. Zajmuję się tą tematyką już grubo ponad 25 lat, więc bez większego wysiłku przychodzi mi odróżnić pustosłowie w tej materii od prawdziwej dyskusji. Tym razem nie było wątpliwości: Ukraińcy, i to niezależnie od zajmowanej pozycji, wiedzą, o czym mówią, i przede wszystkim – czego chcą. Myślę, że w skutecznym drążeniu monolitycznej skały scentralizowanej władzy ma swój udział także polski przykład. Odwoływano się do naszych doświadczeń w licznych wystąpieniach, ale nie teoretyczne rozważania miały tu główny udział, lecz konkretny przykład. Daleko ważniejsze okazały się w tym przypadku następstwa zabliźniaczania ukraińskich i polskich gmin, które idą już w setki, niż kontakty eksperckie. A z pewnością naszym wschodnim sąsiadom łatwiej przyjmować współczesne koncepcje zarządzania publicznego za pośrednictwem polskim, a nie krajów starej Unii. Jak się robi samorząd i co to w ogóle jest, widać bowiem w Polsce gołym okiem. Musiało to w końcu zaowocować zmianą jakości naszych kontaktów, co w mniejszym stopniu zależy od rządów i dyplomatów, a głównie od bezpośrednich spotkań tzw. normalnych ludzi przy rozwiązywaniu konkretnych problemów.
Powoli, bardzo powoli, ale jednak dotarła chyba na Ukrainę podstawowa prawda, że jeśli chce się zbudować efektywną gospodarkę rynkową, to niejako krok wcześniej trzeba porzucić model administracji, dostosowanej do reguł gospodarki nakazowo-rozdzielczej. Rynek i samorząd to tak jakby na monecie awers i rewers. Tylko czy my sami rozumiemy już w pełni i dostatecznie jasno te zależności?